Porto

Za dnia wydaje się być wysypiskiem architektonicznym. Wzdłuż ulic ciągną się niezliczone ilości starych kamienic-każda w innym kolorze, kształcie, z innymi kruszącymi się już zdobieniami. Przy odrobinie szczęścia niektóre osłania dach, mniej lub bardziej dziurawy, ale i to nie zawsze. W większości opuszczone chowają swoje historie za zabitymi deskami drzwiami i patrzą oknami bez szyb na uliczny gwar. Przystrojone połamanymi azulejos pokazują, że kiedyś były piękne i dostojne, ale teraz ich ściany porasta trawa, a balkony odstraszają czarnymi i rdzawymi zaciekami. W wielu ciągle mieszkają ludzie i wywieszają świeże pranie na sznurze za oknem, a potem przystają na chwilę, opierają się o parapet i zamyśleni patrzą w dal, zupełnie spokojnie, bo to urocze miasto.

185929_534164783260304_1291116703_n

O: Porto. Dawna stolica Portugalii to z pewnością miasto, które na długo pozostaje w pamięci. To miasto wąskich uliczek, ale także pięknych panoram. To miasto, w którym historyczne kamienice zderzają się ze współczesną architekturą. Miasto przesiąknięte aromatem kawy oraz słodkim zapachem porto wymieszanym z kropelkami wody unoszącymi się nad rzeką Douro.

O: Porto znajduje się u ujścia wyżej wspomnianej rzeki w północnej części Portugalii. To drugie co do wielkości miasto w kraju. Po drugiej stronie Douro mieści się miasteczko Vila Nova de Gaia. To właśnie tam, od stuleci beczki z młodym winem z winnic z doliny Douro trafiały do takich domów portweinu  jak Offley, Ferreira, czy Sandeman. Tam z kolei leżakowały sobie w piwnicach w beczkach po angielskim whiskey, aby zamienić się w sławne na cały świat portwine.  Wróćmy jednak do Porto, bo to o nim miałam pisać! Zaraz przy rzecze rozpościera się historyczna dzielnica miasta Ribeira. Nie bez powodu znajduje się ona na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

DSC04595DSC04594DSC04592

O: Nikomu kto przechadza się po Ribeirze, nie umknie uwadze imponujący most – most Ludwika I (Ponte de Dom Luís I). Został on zaprojektowany przez jednego z uczniów Gustava Eiffela w XIX wieku. Sam Eiffel z kolei zaprojektował znajdujący się nieopodal most kolejowy Maria Pia, który dziś jest zamknięty. Uważam, że warto zrobić sobie spacer przez most wyżej opisany most do Vila Nova de Gaia, aby pooglądać panoramę miasta i tradycyjne łódki pływające po rzece. Górny poziom tego metalowego giganta służy jako torowisko dla tramwajów oraz ścieżka dla pieszych. Co więcej poziom ten znajduje się ok. 50m nad powierzchnią rzeki. Wspaniale jest czuć wiatr wiejący znad Atlantyku na takiej wysokości i podziwiać charakterystyczne pomarańczowe dachy zabudowań oraz widok na dwa inne mosty w sąsiedztwie unoszące się nad zakolem rzeki. Most ma 172 m długości oraz dolny poziom, który służy samochodom i pieszym.

DSC05192DSC05124DSC04655DSC04644DSC04638DSC04639DSC04608DSC04617DSC04635

DSC05195

O: Oprócz monumentalnego mostu, restauracji i straganów z pamiątkami w najbardziej turystycznej części Ribeiry, koniecznie trzeba zapuścić się w maleńkie uliczki tej części miasta. Polecam jednak zwiedzać te zakamarki w ciągu dnia, ponieważ po zmroku może tam być trochę niebezpiecznie. Kamienice zaskakują kolorami, drzwiami kończącymi się na wysokości ramion, dziwnymi konstrukcjami z rur, plątaniną kabli. Portugalia jest niestety stosunkowo ubogim państwem europejskim i to widać. Widać w centrum miasta, a w szczególności wśród ciasno upchniętych kamieniczek znajdujących się bardzo blisko, ale jednak na uboczu tras turystycznych. Zabite dechami okna, spalone i pozostawione konstrukcje, brak dachów lub ścian, obsypujące się azulejos nikogo tu nie szokują. To normalne.

DSC04605_MG_0589_MG_0609_MG_0614(2)_MG_0629(2)_MG_0633(2)_MG_0637(2)DSCF0013(2)DSCF0022DSCF0023DSCF0025(2)DSCF0026(2)DSCF0027DSCF0029DSCF0037DSC04607

O: Schodząc z mostu Ludwika I, kierując się do centrum Porto mijamy po lewej stronie katedrę Sé. Obiekt jest położony na najwyższym wzniesieniu miasta, więc również rzuca się w oczy. Warto tu zajrzeć ze względu na ołtarze ozdobione złotem i srebrem oraz krużganki wyłożone azulejos.W katedrze miał miejsce ślub króla Jana I z Phillipą Lancaster i tu został ochrzczony książę Henryk. Na zewnątrz znajduje się dziedziniec z punktem widokowym (kolejne śliczne panoramy!) i pręgierzem, do którego przed wiekami przykuwano skazańców.

DSC05122DSC05118

O: Kierując się dalej do centrum mijamy zabytkowy dworzec kolejowy – Estação de São Bento (Praça Almeida Garrett). Nawet jeśli nie wybieramy się w dalszą podróż poza miasto warto tam wejść, aby pooglądać biało-niebieskie azulejos pokrywające imponującą powierzchnię budynku. Niedaleko na zachód od stacji kolejowej znajduje się ulica Aliados oraz stacja metra o tej samej nazwie. Jest to ścisłe centrum miasta, a tam historyczny uniwersytet, obok niego Fonte dos Leoes Fontijn i pastelarie na placu Piolho. Piolho to miejsce spotkań. Wieczorami jest zalewany tłumem ludzi w różnym wieku, którzy wybierają się na kolację, lampkę wina, czy imprezę. W pobliżu znajdują się 3 równoległe ulice, które  tętnią w nocy życiem: Rua do Almada, Rua do Picaria, Rua de Jose Falcao. Na długości tych trzech deptaków, każdy znajdzie coś dla siebie: restaurację, pastelarię, knajpę w rockowym klimacie, albo jeśli wolicie – jazzowym. Osobiście polecam Armazem do Cha – nieco artystyczne miejsce, gdzie za symboliczną opłatą za wstęp można napić się dobrego wina przy barze i posłuchać muzyki na żywo, bądź wziąć udział w warsztatach lub wydarzeniach artystycznych.

_MG_0549(2)DSC04659DSC04661DSC05216DSC05217DSC05223DSC05224DSC05225

O: Niedaleko uniwersytetu znajduje się również wspaniała biblioteka/księgarnia – Livraria Lello & Irmao. Jest ona uważana za jedną z najpiękniejszych księgarni na świecie. Słynie ze swoich neogotyckich, drewnianych, bardzo krętych schodów, witraży na suficie, a także z tego, ze stała sie ona inspiracją dla JK Rowling 😉  Na północ od księgarni ciągnie się ulica Rua do Cedofeita. Opłaca się przejść nią dłuższy kawałek, bo w połowie jest wyłożona kocimi łbami ułożonymi w czarno białe pasy , bardzo charakterystyczne dla Portugalii. Osobiście mam wielki sentyment do tego miejsca, ponieważ mieszkałam na niej przez pół roku, a migające przed oczami pasy po każdej nocnej eskapadzie były dla mnie znakiem, że już prawie jestem w domu 😀 Od Rua de Cedofeita odchodzi ulica artystów – Rua Bombarda. Znajduje się tam wiele galerii sztuki, barów gdzie spotykają się twórcy, a sama ulica właściwie od początku do końca jest zaspreyowana graffiti 🙂 Na równoległej ulicy Rua do Breiner znajduje się bardzo przyjazna knajpa – Breiner. Polecam niedzielna jam sessions tam! 🙂

bombarda (6)bombarda (7)DSC00110IMG_1013

 O: Nie tylko Rua Bombarda słynie ze swoich malowideł na ścianach budynków. Travessa de Cedofeita także jest pokryta graffiti. Oprócz tego w późnych godzinach nocnych lub wczesnych porannych (jak kto woli) można znaleźć tam tłum młodych ludzi, w tym dużą część Erasmusów kłębiącą się przed barem Espaco 77 w poszukiwaniu szybkiej przekąski, taniego piwa lub płonącego shota.
travessa da cedofeita (4)travessa da cedofeita (5)travessa da cedofeita
O: Oprócz wspaniałych zabytków, Porto może się pochwalić także bardziej nowoczesnym budownictwem, często połączonym z zabytkowymi elementami. Przykładowo Palacio de Cristal to budynek wystawienniczy w kształcie kopuły. Sam w sobie może nie jest zjawiskiem architektonicznym, ale na pewno zachwycają otaczające go ogrody i widoki jakie rozpościerają się ze wzgórza na jakim jest umieszczony. Warto zabrać tam ze sobą kocyk i butelkę vinho verde w gorący letni dzień, aby napawać się pięknymi panoramami.

O: Porto nie jest dużym miastem i z pewnością można wszędzie dojść na piechotę. Wybierając spacer główną ulicą – Av. da Boavista mijamy tereny zieleni między pasami dla samochodów, gdzie posadzone są drzewka pomarańczowe. Zaraz za wielkim rondem Rotunda da Boavista / Praça Mouzinho de Albuquerque, gdzie widok przysłania nam monumentalny pomnik orła, znajduje się pięknie zaprojektowana opera – Casa da Musica ( http://www.casadamusica.com/ ). Została ona zaprojektowana przez holenderskiego architekta Rem Koolhas’a i zbudowana jako cześć projektu Porto Stolica Europejskiej Kultury 2001. Identyfikacją graficzną tego obiektu zajęła się grupa designerów Sagmeister & Walsh. Nie ukrywam, że zarówno budynek, jak i identyfikacja graficzna są jednymi z moich ulubionych. Polecam napić się kawy na dachu opery. Tak po portugalsku. Leniwie i bez pośpiechu, napawając się słońcem 😉

DSC05683DSC05686

O: Idąc dalej Boavistą docieramy do Muzeum Sztuki Współczesnej Serralves. Warto zarezerwować sobie dobrą połowę dnia na zwiedzanie tego muzeum i jego ogrodów.  Ogrody zwiedzałam razem z dziewczynami z architektury krajobrazu i były zachwycone projektem przestrzeni i roślinami 😀 Muzeum jest otwarte od pon do pt w godzinach  10.00 – 19.00, a w weekendy 10.00 do 17.00. Koszt wstępu to 7 euro. Muzeum zostało zaprojektowane przez portugalskiego architekta Álvaro Siza Viera. W 1992 roku otrzymał on za ten minimalistyczny i nowoczesny projekt nagrodę Pritzkera.

DSC05718DSC05740DSC05744
O: To chyba moje ulubione miejsca w tym mieście. O wszystkich pozostałych, które są równie warte zobaczenia można przeczytać w każdym przewodniku. A teraz trochę informacji praktycznych:
JAK DOJECHAĆ: Lotnisko w Porto, tradycyjnie nazywane Francisco Sa Carneiro Airport ma bardzo dobre połączenie. Podróż fioletową linią metra z lotniska do jednego z przystanków w centrum (np. Trinidade) to ok. 30 min drogi. Przed każdym wejściem na metro znajdują się biletomaty, gdzie można kupić lub doładować swój bilet. Dlatego jeśli już posiadamy „tekturkę” na metro, nie wyrzucajmy jej. Jest to bilet, który można doładować przed każdym przejazdem, niezależnie z jakiej linii metra korzystamy. Co więcej z Porto możemy dojechać niebieską linią metra do małego miasteczka Matosinhos (30 min drogi), gdzie możemy posurfować lub poleżeć na plaży nad oceanem.
Porto jest bardzo dobrze skomunikowane z innymi miastami w kraju. Właściwie wszędzie możemy się dostać pociągiem ( https://www.cp.pt/passageiros/pt ) lub autobusem ( http://www.stcp.pt/en/travel/ ).

CO ZJEŚĆ?
Portugalia jest rajem dla mięsożerców. Na każdym kroku możemy znaleźć pastelarie z szybkimi przekąskami na słono lub na słodko. Jednak z tradycyjnych potraw polecam dorsza (bacalao), który jest tu przyrządzany na milion sposobów. Innymi  popularnymi przysmakami mięsnymi są: bifanas (baranina lub wołowina w bułce), francesinha (tost z kilkoma rodzajami mięsa,  pokryty żółtym serem i polany sosem), czy też owoce morza z baraniną. Na szczęście Portugalia jest tym krajem, gdzie za obiad z napojem powinniśmy się zamknąć w 15 euro.

CO WYPIĆ?
Tradycyjnymi trunkami z Portugalii są: porto (tawny, ruby) i ginjinha (wiśniowy likier często podawany z gorzką czekoladą). Myślę, że bardzo dobrym pomysłem na spróbowanie porto jest wybranie się na wycieczkę do jednej z piwnic w Villa Nova de Gaia. Turyści po oprowadzaniu są częstowani kilkoma rodzajami porto. Uwaga, wino to zawiera 20% alkoholu, więc osoby o słabej głowie powinny sobie dawkować tę przyjemność 😉 Bardzo sławną kawiarnią w Porto jest Majestic Cafe na Rua Santa Catarina. Ceny tam są nieco wyższe niż w innych kawiarniach, ale czego się nie robi dla sławy? 😉

Lofoty – Tromsø-wrota Arktyki

A i O: I nadszedł ten dzień, który ciągle odwlekałyśmy – czas ruszać dalej. Pobudka, pakowanie plecaków i wielkie pożegnalne śniadanie, które przygotowała dla nas Aina. Tyle smakołyków, pyszna, aromatyczna kawa – czeka nas jazda samochodem z pełnymi żołądkami, a jeszcze poprzedniego wieczora obiecywałyśmy sobie koniec obżarstwa. Czas na pożegnalną fotkę i odjazd. Tego dnia spory kawałek trasy odbędziemy z Jimmy i Trygve, którzy podrzucą nas do oddalonego o 270km Bjerkvik.

DSC_1933

A: Przygoda na Lofotach powoli dobiegała końca. Dla nas to miejsce to coś znacznie więcej niż malownicze scenerie zapierające dech w piersiach, to cudowni ludzie, których tu poznałyśmy i którzy w tak wspaniały sposób nas ugościli.

O: Nie sądziłam, że tak bardzo będę przeżywać rozstanie z tą rodziną. Fala goryczy uderzyła we mnie dopiero w samochodzie. Kiedy tak jechaliśmy w kierunku Bjerkvik, moje gardło ściskało się coraz mocniej z każdym kilometrem, z jakim oddalałyśmy się od Liland. Szczerze mówiąc, po raz ostatni czułam się w taki sposób, kiedy w czasach podstawówki wracałam z obozu sportowego. Zalałam wtedy łzami cały autobus. Teraz na szczęście udało mi się powstrzymać powódź. Na dodatek wyczerpanie fizyczne i nadmiar emocji tak mnie zmęczyły, że przespałam przejazd tunelem podwodnym. Co za radość w całym tym nieszczęściu 😉 Pierwszy taki przejazd w drodze ze Stavanger do Bergen stanowczo mi wystarczył. Mam też nadzieję, że wszelkie inne tunele podwodne w moim życiu uda mi się ominąć szerokim łukiem, albo po prostu przespać. Polecam. To całkiem dobry sposób na ominięcie tej nieznośnej zmiany ciśnienia 😀

DSC_1931

A i O: Kilkugodzinna podróż do Bjerkvik minęła nam szybko i przyjemnie na rozmowie oraz słuchaniu bajek po norwesku 🙂 A w Bjerkvik spędziłyśmy dosłownie przerwę na obiad.

O:Żebyśmy się dobrze zrozumieli – obiad na chodniku 😀 Czyli Wasa z pomidorem, a nie tam żadne jedzenie na talerzu za pomocą sztućców, przy stole, jak cywilizowani ludzie 😀

A: Posiliłyśmy się,  ustawiłyśmy przy drodze, wyciągnęłyśmy ręce do łapania stopa i… już po chwili zatrzymał się bus, którym jechało czterech Portugalczyków.

A: Wsiadłyśmy na sam tył busa i przysłuchiwałyśmy się z zaciekawieniem rozmowie naszych towarzyszy w ich języku ojczystym. Na początku wymieniliśmy oczywiście parę uprzejmości po angielsku jednak już po chwili grupka kontynuowała swoją rozmowę po portugalsku. A nam zupełnie to nie przeszkadzało, obydwie potrzebowałyśmy chwili, żeby sobie poukładać plan na nadchodzące dni. Naszym celem było dotarcie jeszcze tego samego dnia do Tromsø, z Portugalczykami miałyśmy przejechać kilkadziesiąt kilometrów, pozostawał nam więc do pokonania jeszcze całkiem spory kawałek. Postanowiłam jednak nie myśleć na zapas i po prostu rozsiąść się wygodnie tak jak Sklorz i zrelaksować.

O: Chiiilllllll 😀

A: Nie minęło 10 sekund od tego postanowienia kiedy kierowca busa przemówił po polsku tymi słowami: „Chcesz piwo?” Normalną reakcją byłoby zaskoczenie, że zna polski i zastanawianie się skąd, jednak spontaniczność wygrała i odpowiedziałam tylko: „A mogę? Jeśli tak, to chętnie!” Po chwili obie z Olą dostałyśmy po puszeczce Heinekena. Jak się okazało kierowca pracuje z wieloma Polakami i zna kilka przydatnych zwrotów w naszym języku.

O: No, mnie tak zatkało, że na początku wydawało mi się, że źle zrozumiałam gościa częstującego nas piwem. Na szczęście Wnukowa wykazała się zimną krwią i spostrzegawczością 😀 Właściwie z nas dwóch, to Alicja jest tą szybszą i inteligentniejszą 😀 W każdym bądź razie błogosławiłam ją za to, kiedy już trzymałam puszeczkę zimnego, złotego napoju w zmarzniętych dłoniach.

WP_20150719_004
Wasze zdrowie 😉

A i O: Z Portugalczykami rozstałyśmy się 160 km od Tromsø.  Już po chwili znalazłyśmy idealne miejsce do dalszego łapania stopa, kierowcy mogli bez problemu zjechać do zatoczki.

O: Tak 🙂 Stałyśmy sobie przy drodze E8 spokojne i zadowolone, bo miałyśmy dobry czas. Kiedy tak próbowałyśmy dorwać jakąś okazję, zza naszych pleców nadjechał camper. Kierowcą był leciwy Pan, który dawał nam znaki, ze zjeżdża na parking, przy którym stoimy. Trochę zgłupiałam. W sumie całkiem mnie to rozbawiło. Pomyślałam sobie: „No luzik, jedźcie na parking. Przecież jest dla wszystkich. Ale jak chcecie nas zabrać ze sobą, to serdecznie dziękujemy, bo jedziemy w przeciwnym kierunku”. No i stałam taka niewzruszona przy drodze. A camper zajechał na parking. Na szczęście Wnukowa ZNOWU była czujna i zauważyła, że staruszkowie przejeżdżali obok nas znacznie wcześniej, a teraz po nas wrócili 😀

A: Koleina fajna para na naszej drodze. Co prawda za dużo z nimi nie porozmawiałyśmy ze względu na barierę językową, ale cisza i wspólna jazda potrafi nieźle złączyć ludzi. Po drodze zrobiliśmy mały postój i pooglądać lokalne rzemiosło.

DSC_1940DSC_1947DSC_1943

A i O: Dojeżdżając do Tromsø nasi Francuzi opowiedzieli o swoim planie podróży i zaproponowali nam przyłączenie się do nich- ich celem, po dwóch dniach spędzonych w Tromsø, była dalsza podróż na Północ, miasto Alta a później Nordkapp. Gdyby nie to, że musiałyśmy wrócić do Polski pod koniec lipca, a podróżując autostopem ciężko zaplanować ile km uda się przebyć danego dnia, na pewno zgodziłybyśmy się bez wahania.

DSC_1987

A i O: Mimo najszczerszych chęci nie udało nam się znaleźć noclegu na couchsurfingu więc postanowiłyśmy zatrzymać się na dwie noce w Smarthotelu.

O: Osobiście byłam bardzo zadowolona z obrotu spraw, ponieważ trochę się pochorowałam podczas ostatniego spaceru na Lofotach i miło było wygrzać kości w świeżej, pachnącej pościeli. A hostelem byłam oczarowana i to nie tylko dlatego, że napis na ścianie w naszym pokoju mówił, że jestem smart 😛 Ale również dlatego, że hostel ten miał najwyższy standard spośród hosteli, w których mogłam kiedykolwiek nocować.

4

DSC_2026

A: Dla mnie nie była to pierwsza wizyta w Tromsø – rok wcześniej biegłam tutaj maraton Midnight Sun Marathon i zakochałam się w tym mieście. Tromsø dla biegaczy to miejsce, w którym mają możliwość przebiegnięcia 42 km 195 m w czasie dnia polarnego oraz 21 km 97,5m w czasie nocy polarnej. Midnight Sun Marathon odbywa się w przedostatnią sobotę czerwca (start o godzinie 20:30), natomiast Polar Night Halfmarathon organizowany jest na początku stycznia (start o godzinie 15:00). Wprawdzie do Tromsø nie przyjeżdża się po życiówkę, trasa jest wymagająca, ale po niesamowite przeżycia, jakie gwarantuje malownicza sceneria. Tak więc gorąco polecam i odsyłam zainteresowanych do strony organizatora: http://www.msm.no

O: Pomimo długiej podróży, przeziębienia i zmęczenia Alicja przelała na mnie całą swoją motywację, ściągnęła z wyra i oprowadziła po mieście. Miło się patrzy na człowieka, który z radością wraca do miejsca, w którym znajdował się już wcześniej i chce się podzielić swoimi wspomnieniami 🙂 Nie zwiedzałyśmy długo, ale Alicja koniecznie chciała odwiedzić most prowadzący do miasta. Ah te sentymenty i wspomnienia! Jednak doskonale ją zrozumiałam, kiedy dotarłyśmy na miejsce i mogłyśmy podziwiać widoki rozpościerające się po obu stronach 2 km konstrukcji!

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

6

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

8

nowe2

O i A: No właśnie. Ale tak właściwie to co to za miasto i jakie oferuje atrakcje? Mimo tego, że Tromso jest położone 350 km za kołem podbiegunowym, tamtejszy klimat jest stosunkowo łagodny. Wszystko dzięki prądowi Północnoatlantyckiemu. Jest to siódme co do wielkości miasto w Norwegii, największe na północy. Znajdująca się tam zabudowa jest w dużej mierze drewniana i pochodzi z XIX wieku. Zabawne jest to, że w Tromso mieści się najdalej położony na północ uniwersytet (chciałam tu przyjechać na Erasmusa, ale moi dobrzy znajomi wybili mi ten pomysł z głowy, sugerując, że zamarznę; faktycznie było to dość nieprzemyślane z mojej strony i w efekcie końcowym wyjechałam na południe Europy 😀 ). Ale wracając do tematu! Oprócz uniwersytetu można tu również znaleźć najbardziej wysuniętą na północ katedrę protestancką, najbardziej północnego w Europie Burger Kinga (heheszki) oraaaaaz najbardziej wysunięty na północ na świecie browar. Browar Mack (Mack Ølbryggeri), został założony w 1877 roku. Produkuje kilka gatunków piwa w tym Mack Pilsner, Isbjørn, Haakon, a także parę rodzajów ciemnego piwa. Oczywiście miałyśmy specjalnie odłożone korony na zakup powyższych trunków. Nie omieszkałyśmy spróbować paru smaków w hostelowym zaciszu. Polecamy z czystym sercem!

DSC_2032

O: Ach! Zapomniałabym o kinie!

IMG_2223

A: No właśnie! To tutaj znajduje się najstarsze kino północnej Europy (z 1915 roku) i do tego wciąż działające.

A: Drugiego dnia pozwoliłyśmy sobie na komfort leniwego poranka, celebrowania śniadania w hostelu aby później odbyć kilkugodzinny spacer po wyspie.

O: Celebrowałyśmy i degustowałyśmy 🙂 Smart Hostel stanowczo nie skąpi pieniędzy na śniadania. W menu można było znaleźć zarówno ciepłe posiłki, jak i zimne. Pieczywo, surówki, typowo norweskie przysmaki na kanapki, a także owoce, musli, jogurty. Spośród napojów można było wybierać pomiędzy standardową kawą lub herbatą, albo wodą z cytryną i miętą lub wodą z pomidorem. Co kto lubi, Do wyboru do koloru 🙂

WP_20150720_001

A:Najpierw udałyśmy się do Jeziora Prestvannet i zakumplowywałyśmy się z sympatycznymi kaczkami.Jezioro znajduje się na terenie parku ornitologicznego.

O: Kaczki były super! Osobiście polecam to miejsce wszystkim wielbicielom upierzonych stworzonek.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA14IMG_2237

A: Ta powyżej miała taki niespokojny wzrok… Była lekko creepy, ale mimo to wyglądała na przyjaźnie nastawioną. Nie można nikogo oceniać po wyglądzie, prawda?

O: Po wyciszeniu w parku ornitologicznym ruszyłyśmy w dalszą drogę. Miałyśmy ambitny plan, aby obejść miasto dookoła wzdłuż nadbrzeża. Niestetyyyy, lata już nie te, poza tym czułam w kościach przeziębienie, dlatego skapitulowałyśmy w połowie drogi i przecięłyśmy trasę przez las. I nie żałowałyśmy 🙂

121315

O: A potem przechadzałyśmy się wolnym krokiem po mieście, w którym panuje przyjazna atmosfera. Tam też poszłyśmy na przepyszną pizzę, która okazała się być najdroższą pizzą w naszym życiu 😀

O: A właśnie! Jeżeli jesteście w Tromso i widzicie ulijechnazwa zawiera człon „Bakke” – uciekajcie! Nie wchodźcie tam! Bakke w tłumaczeniu na Polski to wzgórze. A wiadomo – to co dla Norwega jest wzgórzem – dla zwykłego Europejczyka jest Mt Everestem. My z Alicją wpuściłyśmy się w dzielnicę poprzecinaną „Bakke” ulicami i o mało nie umarłyśmy. Ja w każdym bądź razie byłam bliska czołgania się, a przynajmniej ciągnięcia twarzy po ziemi 😀

O: Oczywiście śmiejemy się, ale od tamtej pory człon „Bakke” sprawia, że podchodzę nieufnie do danej ulicy.

9
Wnętrze biblioteki w Tromso

1011

WP_20150720_012.jpg
Najdroższa pizza życia. Przynajmniej było dużo rukolii.

O: Wieczór spędziłyśmy w hostelu. Popijałyśmy piwko z Browaru Mack. Na zmianę milczałyśmy i rozmawiałyśmy. Ot taki odpoczynek.

A: Ostatni dzień pobytu w Tromsø spędziłyśmy jeszcze intensywniej. O ile poprzedniego dnia towarzyszyła nam raczej jesienna aura o tyle tego poranka świeciło cudowne słońce. I nie było zmiłuj nawet dla chorego Sklorza – postanowiłyśmy wejść na wzgórze Fløya (421 m n.p.m.) aby podziwiać stamtąd panoramę miasta. Istnieje możliwość wjechania na szczyt kolejką Fjellheisen, ale na pewno większą przyjemność odczuwa się po pokonaniu tej trasy pieszo. Co kilka minut zatrzymywałyśmy się, żeby zrobić zdjęcia i zdejmować albo zakładać, jak to było w przypadku Sklorza, coraz to inną część garderoby – w efekcie końcowym ja pokonywałam część trasy, w krótkim rękawku, a Ola była opatulana w czapkę i szalik 😉

O: Szlak na Fløya (Wnukowa cwaniara ma szwedzkie znaczki na klawiaturze i nimi szpanuje, więc choć raz sobie skopiuję jakąś fajną nazwę 😛 ) nie jest trudny. Wręcz łatwy i prowadzi przez zadbany las. Widoki z każdym przebytym metrem są coraz ładniejsze. Ale najlepszy ze wszystkiego jest finał – czyli panorama miasta widziana z góry.

IMG_2292IMG_2293IMG_2345IMG_2349DSC_2089DSC_2092IMG_2351IMG_2356IMG_2361

A: W drodze powrotnej postanowiłyśmy sobie skrócić trasę, ale jak to zwykle bywa w podobnych sytuacjach, zamiast skrócić drogę, wydłużyłyśmy ją o uwaga 5 km!

O: Zamiast skręcić w prawo, poszłyśmy w lewo. Odwieczny problem 😀 W ten sposób dotarłyśmy z powrotem do hostelu później niż planowałyśmy, dlatego na szybciora posiliłyśmy się owsianką, wypiłyśmy herbatę, po czym zarzuciłyśmy plecaki na plecy i wyruszyłyśmy dalej. Trochę się śmiałyśmy z tego, że z naszymi gabarytami korkujemy most 😀 No trudno. I tak szłyśmy najszybciej jak tylko potrafiłyśmy, bo było już późno, a chciałyśmy dojechać do Narvik i tam rozbić namiot.

WP_20150721_008WP_20150721_005WP_20150721_004

O: Tym razem miałyśmy dużo podwózek na krótkim odcinku 😀 Najpierw pomógł nam mężczyzna jadący z córką w góry.

A: Nie do końca ogarnęłyśmy dokąd w te góry, ale ponieważ jak widać na załączonym obrazku miałyśmy wypisane czarno na białym, że chcemy do Narvik myślałyśmy, że jedzie w naszym kierunku. Rozradowane wrzuciłyśmy plecaki do bagażnika i rozsiadłyśmy się na tyle auta. Już po chwili okazało się, że nie do końca ich góry są po drodze. Ale kierowca nie widział w tym żadnego problemu i powiedział, że powinnyśmy zmienić plany i pojechać z nimi, żeby zobaczyć absolutnie najpiękniejsze miejsce w Norwegii. Ok, gdybyśmy miały więcej czasu na powrót do domu to może przemyślałybyśmy tą propozycje, może nawet zdecydowałybyśmy się na zmianę trasy, ale w tamtym momencie zdecydowałyśmy się uprzejmie podziękować i poprosiłyśmy o wysadzenie nas w jakimś dobrym do dalszego łapania stopa miejscu. I tak wylądowałyśmy na tym oto przystanku autobusowym. Widoki były przecudne i chciałyśmy popstrykać kilka fotem, ale plany „popsuło” nam kolejne auto, a w nim dwóch kierowców w drodze na ryby 😀

WP_20150721_010

A: Ujechałyśmy z nimi bodajże godzinę, panowie wydawali się sympatyczni, ale byli niezwykle małomówni. Tak więc większą część jazdy sobie przemilczeliśmy 😉 Pod koniec wysadzili nas w miejscu, które miało być campingiem, ale okazało się być opustoszałym i wymarłym campingiem w dodatku z niemal zerową liczbą przejeżdzających pojazdów. Na domiar złego zaczęły nam dokuczać komary, więc perspektywa dłuższego stania w ogóle nam się nie uśmiechała. Zmobilizowałyśmy uśmiechy i spojrzenie godne kota ze Shreka i udało się. Najpierw auto nas bezczelnie minęło 😉 ale po chwili kierowca ruszony wyrzutami sumienia zawrócił i zdecydował się nas podrzucić kilkanaście km na najbliższą stację benzynową. Jak się okazało kierowca ten był kolejnym fotografem na naszej drodze (pamiętacie Toma, którego spotkałyśmy w Ramberg?) i akurat jechał na wyspę Senja.

O: I dotarłyśmy. Nie do Narvik, ale do Statoil. A Statoil przez cały czas naszej podróży stanowiło dla nas mniejsze, bądź większe schronienie. Krótkotrwałe lub długotrwałe miejsce odpoczynku, itd. Pożegnałyśmy się z Kennethem i poczłapałyśmy na stację zrobić sobie coś ciepłego do picia. Wrzątek, jak i zimna woda są w Norwegii zupełnie za darmo. Oczywiście miło jest się zapytać obsługi, czy można skorzystać z ekspresu i nalać sobie wody, ale jest to jedynie formalność. Zrzuciłyśmy z pleców plecaki, usiadłyśmy wygodnie na wysokich krzesłach przy oknie i trochę apatycznym wzrokiem spoglądałyśmy przed siebie. O ile dobrze pamiętam było grubo po 22:00. Ruch na ulicy praktycznie nie istniał. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że już wtedy traciłyśmy nadzieję, że dojedziemy do Narvik tego samego dnia.

O: Mimo wszystko postanowiłyśmy jeszcze powalczyć. Zawinęłyśmy manatki i  za chwilę już stałyśmy w jakimś rowie z wyciągniętymi łapami,  w pełni gotowości do łapania stopa. Nie było łatwo. Dopadła nas głupawka 😀 W ten sposób, w pięknej scenerii (Statoil mieścił się przy drodze przebiegającej przez gęsty las, słońce chyliło się ku zachodowi, więc niebo przybrało ciepłe, pomarańczowe barwy, no i ten zapach świeżości, który wyzwalał w nas poczucie wolności i wakacji!) norweskich jezior odganiałyśmy komary, śmiałyśmy się z zapadającego zmroku iii trochę łapałyśmy stopa 😀 W środku tego całego zamieszania wykrzyknęłam nagle: „ŁOŚ!!”. Alicja zaczęła się rozglądać dookoła, a ja wskazywałam palcem ciągle w to samo miejsce. Jeśli jeszcze nie wiecie, zobaczenie łosia w Norwegii było moim dużym marzeniem, niestety ciągle niespełnionym. W każdym bądź razie stałam tak i powtarzałam w kółko, że łoś, że zostajemy, że ja się nigdzie nie ruszam, bo tutaj są łosie!

A: Wyobraźcie sobie taką sytuację: godzina 22:30, okolice stacji benzynowej gdzieś na północy Norwegii, a Sklorz niemalże podskakuje z radości i krzyczy: „Łoś, łoś!”Rozglądam się jak głupia, wytężam wzrok a łosia ani widu ani słychu a w końcu to nie są jakieś małe zwierzątka i raczej ciężkie do przeoczenia. Dopiero po dłuższej chwili dogadałyśmy się, że Ola zobaczyła tylko znak z łosiem:D Ponieważ Sklorz zaparł się, że tego dnia już nigdzie się z tego miejsca nie rusza, nie pozostało nam nic innego jak poszukać dogodnego miejsca na rozbicie namiotu. Następnego dnia miałyśmy kontynuować naszego stopa do Narvik.

IMG_2369
I słynny znak Sklorza 🙂

IMG_2373

 

Lofoten – day 6, Svolvaer

A i O: Tego dnia wstałyśmy o przyzwoitej porze, dlatego pomogłyśmy Ainie przygotować śniadanie dla wszystkich domowników. Pogoda była bardzo ładna, więc nakryliśmy stół na podwórku, gdzie zjedliśmy nasze ostatnie wspólne śniadanie. Być może dlatego słodki serek domwej roboty, dżem truskawkowy, czy chleb, których smak pamiętamy do dziś, smakowały wtedy jeszcze lepiej i intensywniej niż wcześniej. Chyba wszyscy odczuwali lekki smutek z powodu nadchodzącego rozstania. Posiłek upłynął nam przy zapachu kawy, w dobrych humorach, ale z nutką nostalgii.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

O: Chyba już nie spałam i wyczułam, że Wnukowa poluje na mnie z aparatem 😀

A i O: Po jedzeniu miałyśmy szybką akcję „PRANIE”. Szybką, ponieważ Aina przejęła się tym, że mamy coraz mniej czasu na zwiedzanie Lofotów i zarządzili z synem wycieczkę do Svolvaer – największego miasta na wyspach. No dobra. Uporałyśmy się z brudnymi ciuchami, wykorzystałyśmy słońce oraz lekki wiatr i wywiesiłyśmy mokre ubrania na zewnątrz, po czym zapakowałyśmy się do samochodu z Ainą, Per Andersem, a także Bellą i wyruszyliśmy na wycieczkę.

A i O: Svolvaer leży na wyspie Austvagoya. W drodze do tej miejscowości musieliśmy przejechać przez wyspę Gimsoya. Tam Aina i Per Anders pokazali nam instalację z luster, w których odbijały się pasma górskie. Niestety nie pamiętamy imienia i nazwiska artysty, a szkoda, bo bardzo nam się podobał i pomysł i wykonanie.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

IMG_2143

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A i O: Oprócz ładnych plaż i długaśnych mostów, wyspa Gimsoya wraz ze swoimi górami jest popularnym miejscem dla wspinaczy.

A i O: Svolvaer już na pierwszy rzut oka wygląda na największe miasto Lofotów. Właśnie tam w ciągu roku zatrzymuje się najwięcej turystów, dlatego dookoła znajduje się mnóstwo sklepików z pamiątkami, apartamentów i hosteli, a także restauracje z regionalnymi potrawami. Szczerze mówiąc, w celu zjedzenia obiadu lub znalezienia noclegu, polecamy przejechać się te kilkadziesiąt kilometrów na wschód, a najlepiej na zachód na kolejną wyspę. Mniejsze miejscowości są równie urokliwe i równocześnie o wiele tańsze. Przy okazji podczas podróży można podziwiać na prawdę piękne widoki, które na długo zapadają w pamięć 🙂

A i O: Przechadzając się przez Svolvaer przyjrzałyśmy się tamtejszemu portowi i obkupiłyśmy się kartkami pocztowymi, które wysłałyśmy potem w świat. Trafiłyśmy także na targ, gdzie można było zakupić różne rodzaje mięs (z łosia, wieloryba, niedźwiedzia, renifera, czy jaka) oraz ryb. Tym razem spacer odbył się w spokojnym tempie. Dużo rozmawiałyśmy z Ainą i Per Andersem, po czym wróciliśmy do Liland.

IMG_2169IMG_2165IMG_2157

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

IMG_2181

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

P7182245.JPG

O: O, w takim apartamencie będzie mieszkała Wnukowa jak już będzie bogata i zrobi patent żeglarski 😛

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A i O: Tej nocy znowu miałyśmy spać w domu naszych wspaniałych gospodarzy, dlatego Per Anders pomógł nam zwinąć namiot i zanieść rzeczy do domu.

O: Po powrocie ze Svolvaer byliśmy umówieni w trójkę na bieganie z Bellą, ale pogoda zaczęła się psuć i stchórzyłam 🙂 Poza tym, doszłam do wniosku, że byłabym piątym kołem u wozu dla takich wytrawnych biegaczy jak Alicja i Per Anders, dlatego zostałam w domu z Shirą. Kiedy czas upływał nam na leniwej zabawie, Alicja wyciskała z siebie siódme poty, a potem… to z jej ciuchów trzeba było wyciskać wodę strumieniami 😀 Biedaków dopadł taki deszcz, że wrócili cali przemoczeni! A chlupoczące adidasy Alicji poruszyły całą rodzinę z Liland, która postanowiła za wszelką cenę wysuszyć je jeszcze przed naszym wyjazdem 🙂 Tak oto dzielny Jimmy podjął się tego zadania i doglądał Wnukowych butów, aby wyszły z tego wszystkiego suche. I udało się. Następnego dnia, tuż przed naszym pożegnaniem Jimmy przyniósł Alicji suchusieńkie adidasy, w których mogła przemierzać kolejne kilometry.

A i O: Na szczęście dla dzielnych biegaczy i leniwego Sklorza czekała nagroda 😀 Czyż to nie jest trochę niesprawiedliwe? Jimmy (bohater tego dnia 😀 )poczuł się w obowiązku zrewanżować się za wczorajszy „polski obiad” i zaprosił wszystkich na wystawną kolację u siebie w domu. Było tak pysznie i przytulnie, że nie mogłyśmy się nacieszyć 🙂 Na dodatek oprócz mięsnej lazanii, przygotował również wersję wegetariańską i deser i kawę!

O: Jedzenie było tak pyszne, a dookoła dało się wyczuć tak domową atmosferę, że zjadłam więcej niż powinnam. A potem jak tak sobie siedziałam i cierpiałam za obżarstwo, to oczy nadal jadły 😀 Tym razem lenistwo nie trwało jednak długo, ponieważ dzieciaki bardzo szybko wyciągnęły mnie i Alicję na podwórko, żeby… poskakać na trampolinie… Nie dałam się namówić, bo miałoby to zły finał, ale znaleźliśmy złoty środek wspólnej zabawy i mogłam pozostać poza niebezpieczną trampoliną 😀

DSC_1893DSC_1896

A i O: Po zabawie mogłyśmy nareszcie usiąść w salonie pozostałą częścią rodziny. Monja i Jimmy wyciągnęli albumy ze zdjęciami. Usłyszałyśmy wiele opowieści. Dużo się przy tym śmialiśmy i w ogóle panowała super ciepła atmosfera. Kiedy dotarliśmy do fotografii upamiętniających ślub Monji i Jimmiego zobaczyłyśmy, że pani młoda wcale nie ma na sobie białej sukni, a pan młody garnituru, ale oboje noszą tradycyjne szaty wikingów. Zaczęłyśmy drążyć temat, bo bardzo nas to zainteresowało. Jak się okazało Monja i Jimmy sami szyją wikingowe stroje dbając o najdrobniejsze szczegóły. Te ze ślubu rónież wykonali sami. Bardzo chciałyśmy zobaczyć je na żywo i nie musiałyśmy długo prosić 🙂 Monja bardzo chętnie pokazała nam nie tylko ostroje ze ślubu, ale również inne jakie udało jej się do tej pory uszyć. Oprócz sukien i tradycyjnych spodni, czy koszul, w kolekcji znajdowały się paski, torebki, brosze. No cuda! A jak pozwolili nam ubrać to wszystko! Wtedy dopiero byłyśmy w siódmym niebie 😀

IMG_2184

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

IMG_2183

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Omnom nom nom nom. Jedzenie! 😀

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

DSC_1900

O: Jak widać na załączonym obrazku, śmiechu było co nie miara 🙂 Czas upływał nam w bardzo rodzinnej atmosferze, niezwykle przyjemnie i niestety szybko. Kiedy nadszedł wieczór Boss z Ainą pożegnali nas wszystkich ciepło i udali się parę kroków dalej do swojego domu, żeby odpocząć przed kolejnym pracowitym dniem na farmie.

A i O: Z kolei Jimmy zawiózł nas i Per Andersa na doroczną potańcówkę do sąsiedniej miejscowości). Na miejscu zastałyśmy parę domów rozsianych pomiędzy pagórkami oraz jeden, nieco większy budynek od pozostałych. Tak, tak. To w nim odbywała się zabawa 🙂 Sceneria jaka rozgrywała się na zewnątrz zapadła nam dość mocno w pamięci. Nieopodal znajdowało się ogromne, ciche jezioro, którego tafla wody odbijała masywy górskie z lustrzaną dokładnością. Oprócz tego, niebo przybrało różowo, pomarańczowo fioletowe barwy przez zachodzące słońce. Ludzie pili piwo i rozmawiali przed wejściem. Kiedy przebiłyśmy się przez ten tłumek i weszłyśmy do środka zobaczyłyśmy zespół przygrywający muzykę na podwyższonej scenie i ludzi tańczących na parkiecie. Uczestnicy zabawy byli w przeróżnym wieku. Między nogami pałętały się dzieci, po kątach ukrywały się nastolatki. Przy stołach siedzieli ludzie w wieku naszych rodziców, a także znalazło się paru staruszków 🙂 W powietrzu dało się wyczuć biesiadną atmosferę, ale ilość ludzi, którzy przyszli się zabawić wskazywała na to, że impreza ta jest lubianą rozrywką w Unstad 🙂 Stoliki były pełne! Na szczęście miałyśmy ze sobą Per Andersa, który zobaczył swoich znajomych. Nagle wyczarowało się dla nas miejsce i mogliśmy usiąść.

A i O: Trochę się wstydziłyśmy tańczyć, więc wybrałyśmy rozmowę przy piwie.

O: Niestety muzyka i bawiący się ludzie robili tyle hałasu, że zupełnie nie słyszałam o czym gadają sobie Per Anders i Alicja, więc po pewnym czasie zrezygnowałam z zapuszczania żurawia między ich głowy i znalazłam sobie inne towarzystwo 😀 A był to wielki mężczyzna z bujną brodą jak na marynarza przystało! No, rybaka. Rybacy też mają gęste brody, a ten pan był akurat wielorybnikiem. Niestety nie pamiętam jak miał na imię. Ale fantastycznie nam się rozmawiało i bardzo miło upłynął mi czas w jego towarzystwie 🙂

A i O: Koło 2:00 w nocy (w sumie było widno jak za dnia, ale niech będzie, że o 2:0o w nocy) przyjechał po nas Jimmy i zabrał z powrotem do domu. Cichutko ułożyłyśmy się do snu na materacach i starałyśmy się zasnąć nie myśląc o tym, że jutro wyjeżdżamy z tego raju.

Lofoten, day 5- polska uczta w Liland

A: To była pierwsza od prawie tygodnia noc spędzona w łóżku a nie w namiocie. Zasnęłyśmy momentalnie i po raz kolejny spałyśmy dłużej niż planowałyśmy. Kiedy się obudziłyśmy okazało się, że było już po 10.00. Z perspektywy czasu możemy stwierdzić, że dzień polarny kojarzy nam się paradoksalnie z długim spaniem.

A i O: Byłyśmy bardzo wdzięczne Ainie i Bossowi za troskę i jeszcze większą gościnę. Już od pierwszej chwili na ich farmie poczułyśmy się jak część rodziny, a poprzedni dzień tylko spotęgował to uczucie.

A: Po porannej toalecie udałyśmy się na górę do kuchni, gdzie Aina czekała na nas z kawą i śniadaniem. Podczas gdy my zajadałyśmy się przygotowanymi przez nią smakołykami, Aina opowiadała nam plan dnia. Otóż najpierw miałyśmy się wybrać z nią, Johanem i psami na kilkugodzinny spacer a później będziemy mogły w spokoju przygotować polskie danie na które zaprosiłyśmy ją poprzedniego dnia. Aina nieśmiało zapytała czy może zaprosić Monję z mężem i dziećmi oraz swojego syna. Nasza odpowiedź: jasne! I tym oto sposobem już za kilka godzin będziemy szykować kolację dla 11 osób!

A i O: Pogoda tego dnia nas nie rozpieszczała. Było chłodno, bardzo wietrznie i momentami deszczowo. Ale jak to się mówi w Skandynawii: „nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania”.

A: Około godziny 12.00 dojechaliśmy do plaży Haukland, zostawiliśmy auto na parkingu i wyruszyliśmy w kierunku Uttakleiv. Aina i Johan umijali nam czas rozmową.

IMG_2070IMG_2075IMG_2078IMG_2079OLYMPUS DIGITAL CAMERA

O: Jak widać na załączonym obrazku, dobrze dostosowałam ubiór do warunków pogodowych 😀 Fason i rozmiar co prawda trochę nie leżą, ale najważniejsze to pozostać suchym!

IMG_2088IMG_2099IMG_2103IMG_2110

A: Po powrocie do domu Aina udała się na drzemkę a my pomaszerowałyśmy do sklepu po wszystkie składniki na kolację. Ponieważ nasi gospodarze chcieli zasmakować jakiegoś polskiego specjału, Ola wpadła na pomysł, że zrobimy pierogi. Początkowo miały to być ruskie, ale w Norwegii nie można kupić białego sera, zdecydowałyśmy się więc zrobić pierogi ze szpinakiem i serem feta. Ulepienie pierogów dla 11 osób było zajęciem na większą część popołudnia. Miałyśmy przy tym całkiem spory ubaw, nie często zdarza nam się gotować obiad dla 11 Norwegów 😉

DSC_1865

Ola w akcji:

I nasza wierna towarzyszka Bella:

DSC_1871

A: Pewnie zauważyliście, że męża Ainy nazywamy Bossem, tak utarło się już od pierwszego dnia i zostało aż do samego końca naszego pobytu. Po części wynikało to z żartu już podczas pierwszej rozmowy, po części z ogromnej trudności w wyłapaniu jego prawdziwego imienia. Aina wielokrotnie o nim mówiła, ale za nic w świecie nie mogłyśmy zapamiętać jak nazywała Bossa. Po tych kilku dniach głupio nam było się po prostu zapytać, ale postawiłyśmy sobie za punkt honoru, że musimy się nauczyć jego imienia i od samego rana wytężałyśmy słuch. Zwłaszcza Ola. Podczas lepienia pierogów odparła dumnie, że nareszcie wie jak Boss się nazywa. Była taka z siebie zadowolona oznajmiając, że prawdziwe imię Bossa to po prostu Fenomen. Moją reakcją był kilkuminutowy atak śmiechu i odpowiedź, że Sklorz sama jest fenomenem. Jak się za kilka godzin okaże imię Bossa to Per Normann a Aina je po prostu wymawiała w taki sposób, że dla Sklorza brzmiało to jak Fenomen 😉

Boss usłyszał tą anegdotę kilka miesięcy później podczas innej kolacji, tym razem w Sztokholmie i chyba od tamtej pory darzy Olę jeszcze większą sympatią 😉

A i O: Wow, udało się! Brzuchy napełnione, wszyscy zadowoleni, my dowartościowane. Tylu pochwał naraz nie słyszałyśmy chyba nigdy. Wszystkim bardzo smakowało i sięgali po dokładkę. Ponad 100 pierogów zniknęło w bardzo krótkim czasie 😉

11047603_10152983824876129_128585475070068471_n

A i O: To była udana kolacja w doborowym towarzystwie. Dowiedziałyśmy się jeszcze więcej o tej cudownej rodzince, np. że Boss w młodości był bardzo dobrze zapowiadającym się skoczkiem narciarskim i odnosił sukcesy na zawodach krajowych. Niestety kontuzja kolana wykluczyła go z dalszego skakania. Aina i Boss pokazali nam też puchar, który otrzymali od ich pracodawcy – firmy Tine – za 15 lat współpracy i dostarczanie wysokiej jakości mleka. Poniżej wklejamy link do lokalnej gazety Lofotenposten i artykułu poświęconego Ainie i Per Normannowi:

http://www.lofotposten.no/lokale-nyheter/hedret-med-solvtine/s/1-71-7312389

O: To był fajny dzień. Po obiedzie siedzieliśmy wszyscy w salonie i rozmawialiśmy trochę po angielsku, trochę po norwesku i odrobinę po szwedzku. Wieczorem dołączyli do nas znajomi Per Andersa. Dzięki nim zrodził się pomysł, żeby następnego dnia zabrać nas na doroczną potańcówkę do Unstad. Wszyscy wtajemniczeni w charakter tego wydarzenia zanosili się śmiechem i zgodnie uznali, że to ważna i charakterystyczna część kulturalna na ich wyspie, dlatego warto nam to pokazać. Per Anders zadeklarował się nam towarzyszyć, ale o tym w kolejnym poście.

 

 

Lofoten, day 4 – Å, Reine

A i O: Nasz pobyt na Lofotach można opisać jako niezwykle intensywny, chociaż nie brakowało w nim także dłuższych chwil lenistwa, popołudniowych drzemek, itp. Chciałyśmy jednak jak najlepiej wykorzystać ten czas, dlatego postanowiłyśmy już dzień wcześniej, że koniec ze spaniem do godziny 10-11, musimy kuć żelazo póki gorące i kolejnego dnia miałyśmy się zerwać najpóźniej o godzinie 8.00. Czwartek zarezerwowany był na zwiedzanie Å i Reine.

A: Nie jestem fanką wstawania skoro świt, w dodatku w Liland spało nam się cudownie jednak tego dnia obudziłam się jeszcze przed budzikiem, zerknęłam na Olę, która powitała mnie szerokim uśmiechem. To będzie udany dzień!

A i O: Otworzyłyśmy namiot, wychyliłyśmy nasze rozczochrane głowy i po 10 sekundach stwierdziłyśmy, że pogoda raczej nas dzisiaj nie rozpieści. Za „oknem” było pochmurnie i chłodno, nadszedł więc czas na wyciągnięcie kurtek zimowych. Poczłapałyśmy do domu, Aina wróciła właśnie z porannego dojenia krów, nie kryła zdziwienia z faktu, że nie było jeszcze godziny 8.00 a my już na nogach. Po doświadczeniach dwóch poprzednich dni miała nas raczej za ogromne śpiochy 😉

A: Poranna toaleta, pożywna owsianka na śniadanie i nadszedł czas na wyruszenie w drogę. Obrałyśmy nasz pierwszy cel – pobliski sklep i to nie po to, aby uzupełnić prowiant, ale zdobyć karton. Poprzedniego dnia musiałyśmy pisać nazwy miejscowości na pojedyńczych kartkach, których utrzymanie w ręku przy wietrznej pogodzie było sporym wyzwaniem. Przekroczyłyśmy próg sklepu, uśmiechnęłyśmy się do personelu, pokrążyłyśmy trochę między półkami w celu zebrania odwagi do zagadania sprzedawcy o karton. Podczas tego krążenia ludzie z zaciekawieniem nam się przyglądali, zwłaszcza młody kasjer, który przy tym bardzo szeroko się uśmiechał, wręcz rzekłabym, że się z nas podśmiewywał i wprost nie mógł od nas odwrócić wzroku. Trochę zmieszana spytałam niemniej zmieszaną Olę: „Sklorz, czy Ty go znasz?!” Na moje pytanie usłyszałam następującą odpowiedź: „A niby skąd mam go znać, skoro też jestem tutaj pierwszy raz?!” Fakt, nie popisałam się 😉 Kasjer uśmiechnął się jeszcze szerzej (a jeszcze przed chwilą mogłabym się założyć, że już się nie da) kiedy usłyszał nasze pytanie o karton. Był bardzo uradowany faktem, że może nam pomóc i już po chwili opuściłyśmy sklep z naszą zdobyczą. Jak się później okazało (podczas wieczornej rozmowy z Ainą i Bossem) kasjer to kuzyn naszych gospodarzy i doskonale wiedział kim jesteśmy. Liland to bardzo mała miejscowość a wieść o dwóch autostopowiczkach z Polski bardzo szybko się rozniosła.

A i O: Poczłapałyśmy na pobliski przystanek i przystąpiłyśmy do łapania stopa do malutkiej miejscowości Å na wyspie Moskenesøya.

WP_20150716_001

O: Już po chwili zatrzymał się sympatyczny Norweg, który podwiózł nas kawałek za Leknes. Tam wypowiedziałam poniższe zaklęcie, dzięki któremu zatrzymał się camper z parą starszych Niemców i psem o imieniu Tony. Zabrali nas bezpośrednio do Å. A zaklęcie brzmiało:”co jest nie tak z tymi camperami, że się nie zatrzymują?!”

A: Ja tylko dodam, że zaklęcie zadziałało z taką prędkością, że o mało nie zadławiłam się kawałkiem spożywanej właśnie czekolady. Podróż camperem umilał nam Tony, który okazał się bardzo towarzyskim psiakiem.

WP_20150716_018

A: Jak już wspominałyśmy we wcześniejszych postach każda z wysp na Lofotach ma trochę inny charakter, Moskenesøya jest bardziej surowa niż „nasza” zielona Vestvågøy. Słowo å to po norwesku strumyk, mała rzeczka lub potok, miejscowość okazała się bardzo klimatyczną osadą rybacką z wieloma drewnianymi balami na który wisiały suszące się ryby, przede wszystkim dorsz. Norwegia słynie właśnie z tørrfisk czyli sztokfiszu i to tutaj na Lofotach panują idealne warunki do odpowiedniego suszenia ryb. Kluczowy jest panujący tu klimat.

I jeszcze mała ciekawostka o Å: To tutaj rozpoczyna się europejska trasa E10.

IMG_1971IMG_1973OLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_1975OLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_199212243160_10201125196007322_7583224790773921922_n

A i O: OK, Å jest fajne! Ale czas ruszać dalej. Jedziemy do Reine. I tym razem nie czekałyśmy zbyt długo na następny transport. Kolejna para z psem na naszej drodze, tym razem młodzi Francuzi z psem Junkie odbywający półroczny trip po Europie. Mieli extra samochód, który wprost emanował energią podróżników. Zresztą sami popatrzcie 😉

DSC_1839OLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERA

A i O: Reine ze swoją przepiękną przystanią również nas urzekło.

IMG_2027OLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_2036IMG_2034OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A: Ponieważ obiecałyśmy Ainie powrót na obiad zaczynał nas trochę gonić czas. Zabrałyśmy się więc żwawo do łapania stopa. Znowu nam dopisało szczęście. Ola chyba na dobre zaczarowała te campery, kolejny kierowca zdecydował się nas podrzucić do domu. Tym razem jechałyśmy luksusowym camperem w towarzystwie Norwega i pary Polaków. Z tą trójką wiąże się bardzo ciekawa historia. Otóż już po kilkuminutowej rozmowie okazało się, że ta para Polaków również podróżowała autostopem i trzy dni wcześniej zatrzymał się camper z tym też Norwegiem za kółkiem i tak sobie już jeżdżą od tych trzech dni i końca ich wspólnej przygody nie widać. Żeby było śmieszniej Norweg to emeryt nieznający angielskiego a podróżujący z nim Polacy nie znają norweskiego. To znaczy w chwili wsiadania do campera nie znali, ale po tych trzech dniach wspólnej jazdy całkiem nieźle sobie radzili. Nie kryłam podziwu dla nich. Trzydniowy intensywny kurs przyniósł pierwsze owoce. Morał z tego taki, że po pierwsze Polak potrafi, po drugie rzucenie się na głęboką wodę przynosi efekty i nie ma co się obawiać nowych wyzwań oraz po trzecie można się nauczyć norweskiego na poziomie komunikatywnym z native speakerem po zaledwie trzech dniach wspólnej podróży camperem. Myślę, że szkoły językowe powinny to opatentować. Hm a może my ze Sklorzem to zrobimy… 😉

Po powrocie do Liland usiadłyśmy wygodnie w kuchni i skonsumowałyśmy przygotowany przez Ainę obiad. Dzień wcześniej podczas rozmowy wyszło, że jeszcze nie miałam okazji skosztować mięsa z wieloryba, Aina postanowiła więc przygotować je dla mnie. Dla Oli, która jest wegetarianką, Aina przygotowała zupę kalafiorową i warzywa. Zrobiło nam się bardzo miło z powodu tej uczty tylko dla nas i chciałyśmy się jakoś zrewanżować. Długo się nie namyślając wypaliłyśmy: „W takim razie jutro my zapraszamy na polskie danie”. Jaki to był specjał, jak nam poszło z gotowaniem i co najważniejsze, jak smakowało naszym gospodarzom przeczytacie w następnym wpisie. Ot, taka mała autoreklama 😉

A i O: Wieczorem czekała nas kolejna niespodzianka. Boss tego dnia specjalnie dla nas szybciej uwinął się z pracą, żeby zrobić nam wycieczkę objazdową po wyspie. Razem z Ainą jeździli z nami przez przeszło 3 h, co chwilę się zatrzymując, żebyśmy mogły zrobić zdjęcia. Pokazali nam między innymi małą wioskę rybacką Ure. Boss zajmował się w młodości połowem wielorybów, jednak kiedy poznał Ainę zrezygnował dla niej z tego dość niebezpiecznego, zwłaszcza w tamtych czasach, zajęcia. Jego wiedza w tym zakresie jest ogromna. Pokazał nam różnego rodzaju statki i wyjaśnił jak łowi się wieloryby.

IMG_2042OLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_2056OLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_2065

A i O: Pogoda pod wieczór znacznie się pogorszyła, było jeszcze zimniej a do tego nieźle się rozpadało. W tej sytuacji Aina i Boss nawet nie chcieli słyszeć o naszym spaniu pod namiotem. Zarządzili (już nawet nie proponowali), że ugoszczą nas w jednym z pokoi na dole. Zasypiałyśmy z uśmiechem na twarzy. To był kolejny cudowny dzień. Ciekawe co czeka nas jutro?! 😉

Lofoten, day 3 – Ramberg, Flakstad

A i O: Poprzedni dzień był bardzo aktywny, ale kolejny – co najmniej tak samo intensywny. Tym razem nie obudził nas upał w namiocie, ale Aina z Ritą 😀 Kochana zaczęła się o nas martwić, ponieważ przygotowała już lunch dla swojego męża, a my nadal nie pojawiłyśmy się w domu w celu odbębnienia porannej toalety. Nasza nieobecność była na tyle niepokojąca, że nieśmiało podeszła pod nasz namiot o godzinie 11:00 i próbowała delikatnie obudzić. Oczywiście udało jej się to, choć nie od razu. W końcu zaczęła wołać: „Hello! Is anybody here?” Na początku nie wiedziałyśmy z Alicją co się dzieje. Wydawało nam się, że słyszymy jakiś głos, ale nie byłyśmy tego pewne. Może to tylko sen? A może jednak jawa? Co jeśli to ktoś inny, kto nie należy do naszej zaprzyjaźnionej rodziny?

A: Kiedy spojrzałam na zegarek, krzyknęłam do Oli, że znowu zaspałyśmy i zbliża się godzina 11.00 choć sama w to nie dowierzałam. Jakim cudem znowu spałyśmy jak zabite kilkanaście godzin?!

A i O: Niezdarnie rozpięłyśmy zamek naszej klapy z namiotu, żeby sprawdzić co się dzieje i kiedy Ainie pokazały się dwie rozczochrane i porażone słońcem głowy, ta zaniosła się swoim donośnym, pogodnym śmiechem. Pełna energii dała nam znak, żebyśmy dołączyły do wszystkich na lunch (dla kogo lunch, dla tego lunch, dla nas na pewno było to śniadanie). Kiedy usłyszałyśmy hasło „jedzenie” momentalnie się rozbudziłyśmy. Ubrałyśmy w pośpiechu buty i doprowadziłyśmy się przynajmniej do podstawowego stanu i wyglądać jak normalni ludzie 😉 Szybciutko przedarłyśmy się przez trawy porastające nasz pagórek i zastałyśmy suto nakryty stolik przed domem naszych gospodarzy, na którym już pachniała kawa i chleb pieczony przez Ainę. Ta skradła nasze serca dżemem truskawkowym domowej roboty i słodkim serkiem, jakiego nigdy dotąd nie miałyśmy okazji próbować i obawiamy się, że nigdy już nie spróbujemy. No, chyba, że znowu odwiedzimy Liland 🙂 Luncho – śniadanie upłynęło nam w wesołej atmosferze.

A i O: Oczywiście nie obyło się bez spraw organizacyjnych. Kolega Per-Andersa z lat szkolnych brał tego dnia ślub na plaży, na który wybierała się również Aina. Ceremonia miała charakter otwarty i nasi gospodarze zdecydowali za nas, że my również musimy w niej uczestniczyć.

A: Kiedy doszło do mnie co nas czeka pojawiła się seria znaków zapytania, pt. w co my się ze Sklorzem ubierzemy. Nie wypada przecież pojechać na ślub w sportowych ciuchach a tak się składało, że w naszych plecakach nie było nic eleganckiego. Aina zapewniała nas, że nie mamy się czym przejmować i ubrać się w cokolwiek. Hm, łatwo powiedzieć… Przed wyjazdem na ślub czekał nas koncert w pobliskim kościele w Borg. Spokojnie, to nie my miałyśmy występować, tylko dwoje utalentowanych muzyków, których Aina bardzo lubi. Planowanie wychodziło Ainie najlepiej, dlatego podążyłyśmy za nią 🙂

O: Kościół i ślub zmotywowały nas do umycia włosów i wygrzebania ostatnich czystych ciuchów z plecaków. Ja podciągnęłam rzęsy tuszem, Alicja się wyperfumowała i byłyśmy gotowe do wyjścia. Jak to mówią: Francja elegancja!

A i O: Koncert w kościele w Borg okazał się powszechną i lubianą rozrywką przez tamtejszych mieszkańców. Oprócz nas pojawili się także Jimmy i Monja ze swoimi dziećmi. Wszyscy odświętnie ubrani i podekscytowani 🙂

A: Już na pierwszy rzut oka widać było, że wszyscy doskonale się znają i stanowią jakby jedną wielką rodzinę. Kiedy przekroczyłyśmy próg kościoła wszystkie twarze były zwrócone w naszą stronę, byłyśmy nie lada rozrywką dla lokalsów. Serdecznie się do nas uśmiechali i coraz to na nas ukradkiem spoglądali. Początkowo byłyśmy lekko skrępowane jednak po chwili oswoiłyśmy się z tym zamieszaniem wokół nas. Do sławy chyba jednak można przywyknąć 😉

A i O: Zaraz po koncercie pojechaliśmy wszyscy na plażę w Unstad na ślub. Kameralny, ale piękny 🙂 Jeszcze nigdy dotąd nie uczestniczyłyśmy w ślubie na plaży. Co prawda pogoda była typowo norweska: niebo zostało zakryte przez gęste, szare chmury, ale nie padało i było stosunkowo ciepło. Znajomi i rodzina młodej pary ustawiła na piasku minimalistyczną, naturalną instalację, która przypominała skromny ołtarzyk. Zaraz obok, Pani tubistka z koncertu z kościoła z Borg ustawiła swój statyw z nutami i zaczęła grać ślubne piosenki. Były takie momenty, że czułyśmy się z Alicją delikatnie nieswojo, ponieważ jak już wspominałyśmy społeczność Vestvagoy jest stosunkowo niewielka i w dużej mierze składa się z licznych rodzin, które przyjaźnią się ze sobą, toteż większość osób zgromadzonych na ślubie wiedziała, że jesteśmy dwiema autostopowiczkami z Polski i mieszkamy na farmie u Ainy. Wieści tam się bardzo szybko roznoszą. Powodowało to, że trochę skupiałyśmy na sobie uwagę gości i chowałyśmy się za plecami Ainy 🙂 Na szczęście bardzo szybko na plaży pojawiła się para młoda i ksiądz, który udzielał ślubu, więc goście zwrócili swoją uwagę na dziewczynę w białej sukience i dumnego chłopaka w garniturze. Wszystko odbywało się w skromnej atmosferze, na plaży otoczonej masywami górskimi. Dźwiękom tuby wtórował szum fal morskich i cichy świst słabego wiatru. W takich oto warunkach, wśród najbliższych osób (oraz dwóch przypadkowych dziewczyn z Polski 😀 ) padło to ważne i szczęśliwe TAK. Wyobrażacie sobie jak magicznie tam było?

OLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_1881IMG_1877IMG_1880IMG_1882OLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_1878IMG_1896IMG_1894

A i O: Po ceremonii zaślubin Aina zawiozła nas z powrotem na farmę, ponieważ chciałyśmy jeszcze tego samego dnia pojechać autostopem na plaże w Ramberg i we Flakstad. W tym celu musiałyśmy zabrać ze sobą plecak z prowiantem i cieplejszymi ciuchami. W Norwegii nigdy nie wiadomo jaką pogodę zastaniemy za godzinę, a ten dzień należał do tych pochmurnych.

A i O: Plaże w Ramberg i Flakstad znajdują się na wyspie Flakstadoya. Jest ona położona na zachód od Vestvagoy, na której mieszkałyśmy. Wszystkie wyspy archipelagu Lofotów połączone są krajową drogą E10 i właśnie tą trasą przemieszcza się najwięcej mieszkańców i turystów. Odcinek jaki zamierzałyśmy pokonać (Liland – Ramberg) wynosi 40 km. Aina i jej mąż byli odrobinę zaskoczeni, że chcemy jeszcze jeździć autostopem, bo było już po 16:00 i pogoda była kapryśna, dlatego zadeklarowali swoją pomoc gdybyśmy utknęły w jakimś szczerym polu 🙂 My jednak głęboko wierzyłyśmy w to, że nie będziemy musiały ich fatygować.

A i O: Szybciutko złapałyśmy pierwszego stopa, który podrzucił nas do Leknes. Szczerze mówiąc wysiadłyśmy w dość niedogodnym miejscu do kontynuowania naszej podróży, więc przysiadłyśmy na chwilę, żeby obmyślić dalszy plan działania. Kiedy tak siedziałyśmy i rozkminiałyśmy, jak to zrobić, żeby się nie nachodzić i nie nosić za długo ciężkich plecaków, jedna z nas (już nie pamiętam która, ale to przecież nie jest aż tak ważne) zauważyła, że tym razem nasze wielkie plecaki zostały w namiocie i przecież mamy ze sobą tylko malutki, leciutki 35 litrowy plecaczek! Jak ogromna była nasza radość, że możemy iść przed siebie wiele kilometrów i tym razem nie będzie nas ograniczał żaden ciężar 😀 Roześmiałyśmy się tylko, popukałyśmy się w czółka i dziarskim krokiem pomaszerowałyśmy w miejsce, z którego mogłyśmy łapać kolejnego stopa.

DSC_1763DSC_1764

OLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_1903IMG_1906

A i O: Tak sobie maszerowałyśmy wzdłuż drogi E10, która nazywana jest również drogą wikingów (Vikingveien), aż w końcu doczłapałyśmy do przystanku autobusowego. A tam zatrzymał się Pan w starym, czerwonym mercedesie wypełnionym najróżniejszymi parami butów 😀 Wytłumaczył nam, że jest miłośnikiem chodzenia po górach i stara się być przygotowany na każde warunki pogodowe, no ale licząc na oko: 20 par butów w jednym samochodzie?? Na początku myślałyśmy, że jedziemy z wariatem (1 wariat plus 2 wariatki zapowiadają całkiem zgrany team), ale im więcej kilometrów ujechaliśmy tym bardziej nasz kierowca wydał nam się normalny i sympatyczny. Po drodze Pan opowiedział nam o zabytkowym kościele we Flakstad, który miałyśmy w planie zobaczyć. Ta czerwona, drewniana świątynia została wybudowana w 1780 roku w miejscu starego kościoła z XV wieku, który został zniszczony przez burzę. Obecny budynek został złożony z drewna importowanego z Rosji. Również najwyższa wieża przypomina wschodnie wieżyczki.

IMG_1928.JPG

A i O: Pan kierowca podwiózł nas pod samą plażę w Ramberg! Plaża ta słynie z białego piasku i niebieściutkiej wody. Jak najbardziej zgadzamy się z tym, że to piękne miejsce, przestronne, ciche, lekko wyludnione. Niestety szaruga jaka panowała dokoła raczej zamaskowała kolory, które reklamują tę plażę. Mimo to – było pięknie!

DSC_1767-PANOIMG_1914IMG_1913IMG_1919OLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_1922OLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAP7151701.JPG

A i O: Z plaży Ramberg poszłyśmy sobie na piechotkę na plażę Flakstad. Odcinek ten wynosił 5 km, a wzdłuż ciągnęły się suuuuuper widoki.

OLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_1927IMG_1920OLYMPUS DIGITAL CAMERAindeksindeks2indeks3indeks4

A i O: Jednak to co zobaczyłyśmy we Flakstad przerosło nasze najśmielsze oczekiwania! Malusieńka plaża otoczona gdzieniegdzie lazurową, gdzie indziej przejrzysto – zielonkawą, morską wodą zatrzymała nas na dłuższą chwilę. Tam przechadzałyśmy się w milczeniu  i nie mogłyśmy się napatrzeć na to co przedstawiła nam natura.

DSC_1775-PANOOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_1937IMG_1939IMG_1940IMG_1941

A i O: No dobrze. Widoki zapierały dech w piersiach, ale robiło się już późno. Temperatura powietrza i wiatr również nie były dla nas łaskawe, więc postanowiłyśmy wracać. Jako dwie niepoprawne optymistki w ogóle nie przejęłyśmy się totalną pustką na drodze. Powolutku, stopniowo zaczęłyśmy się tym przejmować, kiedy szłyśmy coraz dalej i dłużej oraz kiedy zaczęło nam być coraz bardziej nieznośnie zimno. Najwyraźniej Norwegowie, jako jedni z najkrócej pracujących narodowości na świecie lubią zaszyć się po pracy w domu i po 18:00 nie uraczysz nikogo na drodze. A więc szłyśmy:

IMG_1945

Czasem stałyśmy:

P7151770.JPG

Żeby potem znowu iść:

P7151788(2).jpg

I choć było zimno, to nadal pięknie:

OLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_1946IMG_1944IMG_1948IMG_1950IMG_1947

Dotarłyśmy w końću do Mordoru i zaczęłyśmy być lekko zdesperowane, aż tu niespodziewanie…IMG_1951IMG_1949OLYMPUS DIGITAL CAMERADSC_1795

Zatrzymał się fajowski samochód, z jeszcze bardziej fajowym kierowcą!

autoDSC_1796

A i O: Jesteśmy uratowane! Tylko…. jak się wsiada do tego opancerzonego monstrum…??

A: Jak tylko ujrzałam zbliżający się samochód, który zwolnił, krzyknęłam do Oli, że siadam z przodu 😀 To auto to samochód moich marzeń! Jak jeszcze usłyszałam od kierowcy, że można w nim/ z niego „rozbić namiot” postanowiłam, że pewnego pięknego dnia taki samochód będzie mój 😉

A i O: Tom, bo tak ma na imię mężczyzna, który postanowił nam pomóc jest fotografem, podróżnikiem, wolnym duchem. Czasem mieszka w domu, ale większość czasu woli spędzać w swoim samochodzie. W tym celu specjalnie go dostosował do swoich potrzeb. Wewnątrz machiny wygospodarował sobie jak najwięcej miejsca na sprzęt fotograficzny, ewentualne gotowanie w niepogodę, ale najlepsza część jego przenośnego domu znajdowała się na dachu 🙂 Tam bowiem znajduje się łóżko. Tak, tak. Samochód sam w sobie jest bardzo wysoki, ale żeby nie zajmować miejsca w jego wnętrzu, Tom zamontował na samym szczycie posłanie i tropik, chroniący jego legowisko przed deszczem. Szczerze mówiąc, to tysiąckroć lepszy patent od łóżka piętrowego 😀

A i O: Szybciutko poprzesuwał swój sprzęt z tyłu terenówki. Przygotował nam tym samym miejsce do siedzenia i mogliśmy wyruszyć w podróż do domu. Bardzo szybko nawiązaliśmy dobry kontakt, ale nic dziwnego. Tom należy do tych ludzi, którzy noszą w sobie ogromne doświadczenie życiowe, a co za tym idzie ich głowy to istne skarbnice opowieści. Chętnie dzielił się z nami historiami o swoich przygodach, ale także przemyśleniami i filozofią życiową. Zadawał pytania, cierpliwie czekał na nasze odpowiedzi, nie oceniał, bowiem szanuje prawo człowieka do własnej opinii. Rozmowa wręcz płynęła. Nie mogliśmy przestać, a odcinek 30 km okazał się stanowczo za krótki na naszą konwersację. Dojechaliśmy do kluczowego skrzyżowania, gdzie Tom powinien był nas wysadzić, a sam miał jechać do domu. Już tego murowanego, z oknami i dachem z cegły. Na rozdrożu upewnił się jeszcze raz, gdzie mieszkamy i podjął bardzo szybką decyzję: „ZAWIOZĘ WAS POD SAME DRZWI”. I zaśmiał się 🙂 Jeszcze wtedy nie wiedziałyśmy jak dosłowne było to stwierdzenie.  I tak przejechaliśmy prosto przez skrzyżowanie. Kierunek: Liland. Oznaczało to, że Tom nadłoży ponad 100 km drogi, dlatego, że okazaliśmy się być trochę bratnimi i siostrzanymi duszami, więc chce nam pomóc 🙂

A i O: Wtedy też opowiedział nam o swoim projekcie „Tracing Freedom”. W ten sposób udowodnił nam, że jest nie tylko myślicielem, a myślicielem czynu 🙂 Czyli wdraża swoje pomysły w życie. Na przełomie 2008 i 2009 roku Tom postanowił dowiedzieć się CZYM JEST WOLNOŚĆ. W tym celu odpalił swoją wielką terenówkę i wyruszył w podróż z Norwegii do Bangladeszu. Po drodze przejeżdżał przez około 50 krajów (w tym Polskę 🙂 ), rozmawiał z ludźmi o różnych narodowościach, w różnym wieku, innym statusie społecznym. Z kobietami i z mężczyznami. Ze skrzypkiem światowej sławy, laureatem Nagrody Nobla, autorami, aktywistami, z najzwyklejszymi ludźmi z małych wiosek i dużych miast. Z mieszkankami państw, w których kobiety mają mocno ograniczone prawa i niemalże nie powinny rozmawiać z obcymi. W niektórych krajach Tom został pozbawiony paszportu i balansował na granicy z prawem, choć jedynie rozmawiał.

A i O: Podczas tych kilku miesięcy zabierał ze sobą autostopowiczów i spał w różnych miejscach. W takich warunkach sfotografował portrety 170 osób (jedynie jedna fotografia przedstawia dwie osoby – siostry, które nalegały, żeby być sfotografowane razem). Wszystkie czarno białe. W ten sposób Tom zebrał 169 różnych DEFINICJI WOLNOŚCI. Tak też powstał album wieńczący jego podróż, który zawiera zdjęcia, manuskrypty poszczególnych definicji wolności napisane w ojczystym języku osoby, która się wypowiadała oraz tłumaczenie każdego tekstu na język norweski.

DSC_1797

A i O: Każda rozkładówka książki wydaje się być osobistym wyznaniem osoby odpowiadającej na pytanie „czym jest wolność”. Na jednej stronie bowiem znajdują się szczególne portrety mówiących osób, a zaraz obok, na kolejnej stronie manuskrypt z podpisem i tłumaczenie.

A i O: Co tu dużo mówić. Byłyśmy zachwycone. I tak właśnie jechaliśmy sobie: Tom mówił, a my przeglądałyśmy album. W mgnieniu oka dojechaliśmy do Liland i do naszej farmy. Mówiłyśmy już, że Tom zawiózł nas dosłownie pod same drzwi? 😀 Szkoda, że nie widzieliście min Per-Andersa i Ainy, którzy akurat wybierali się na spacer z Bellą 😀 Widok wielkiego, czarnego, terenowego potwora parkującego na środku podwórka nie zdarza się często. W sumie wyglądali na trochę przerażonych. A jak zobaczyli nas obie wysypujące się z pojazdu na trawę, złapali się z niedowierzaniem za głowy 🙂 Szybko jednak się uspokoili, kiedy Tom grzecznie się przywitał i kiedy zobaczyli nasze uchachane twarze 😀

A: Tom był troszkę niepocieszony, że nie mógł nas zawieźć pod same drzwi naszego domu (czyt. namiotu), a jedynie pod dom naszych gospodarzy. W sumie uznał, że dla niego to żaden problem wjechać na nasz pagórek, ale szybko go powstrzymałyśmy od tego szalonego pomysłu. Już i tak zapewnił naszym gospodarzom sporą atrakcję.

A i O: Pożegnaliśmy się szybko i ciepło. Tom jedynie zdążył zapytać Ainę, czy można w pobliżu coś zjeść, bo zgłodniał, a przed nim jeszcze kawałek drogi do domu. Wiemy, że działanie Toma było bezinteresowne, ale wydaje nam się, że mamy kolejny dług wdzięczności do spłacenia 🙂

DSC_1800

A i O: Jeżeli jesteście ciekawi co sam autor ma do powiedzenia o swoich fotografiach, to możecie skorzystać z tego linku: http://tomhatlestad.com/tracing-freedom/. Tom raczej nie umieszcza swoich prac w internecie, ale lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu.

O: To porzekadło zawsze było dla mnie absurdalne, bo uważam, że wróble są 100 razy fajniejsze od gołębi 😀

A i O: Ledwo wysiadłyśmy z samochodu i już wystartowałyśmy na spacer z Ainą, Bellą i Fridą po okolicznych polach.

DSC_1807

A i O: A po powrocie Aina z mężem zaprosili nas do siebie na kolację. Nareszcie mogliśmy sobie usiąść w ciepłym i przytulnym salonie i odpocząć. Gospodarze domu pokazali nam tego wieczoru zdjęcia całej rodziny! I to nie tylko te aktualne, ale również z lat młodości, a więc było co oglądać i o czym opowiadać. Pokazali nam również nagrodę, którą otrzymali w poprzednim roku od największego koncernu mleczarskiego w całej Norwegii – Tine. Aina i jej mąż sprzedają mleko swoich krów właśnie tej firmie. Ta z kolei przyznaje nagrody gospodarstwom, których mleko utrzymuje się na najwyższym poziomie jakości PRZEZ 10 LAT. My też byłyśmy dumne, kiedy Aina wytłumaczyła nam o co w tym wszystkim chodzi, m.in. dlatego, że wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że aby osiągnąć taki sukces, krowy muszą być zadbane i zdrowe. Jest to też ogromny wysiłek dla gospodarzy, dlatego z podziwem oglądałyśmy nagrodę i zdjęcie upamiętniające ten ważny dzień 🙂

Lofoty – day 2

A i O: Tej nocy spałyśmy dosłownie jak zabite. Nikt i nic nie było nas w stanie obudzić, no może oprócz piekielnego upału jaki panował w naszym namiocie o 10:30. Obudziła nas piękna pogoda, pełne słońce i 50 stopni Celsjusza w naszym przenośnym domu 🙂 Kiedy wygramoliłyśmy się ze śpiworów, a nasze oczy przyzwyczaiły się do pełnego słońca, poczłapałyśmy z pagórka, na którym się rozbiłyśmy do domu naszych gospodarzy po wrzątek do owsianki. Aina zanosiła się śmiechem, kiedy zobaczyła nas w wersji zombie. A fakt, że dopiero będziemy sobie robić śniadanie, kiedy ona i jej rodzina przygotowują się do lunchu podczas przerwy w pracy, doprowadził ją do apogeum rozbawienia.

A i O: Jako, że na farmie wszyscy są doskonale zorganizowani i my nie mogłyśmy odbiegać od normy. Aina w ogóle nie przejęła się tym, że ciągle mamy problem z określeniem dnia tygodnia, a zalanie owsianki wrzątkiem było nie lada wyzwaniem. Być może nawet doszła do wniosku, że to dobry moment żeby wprowadzić do naszego dnia odrobinę dyscypliny, więc zaplanowała nam z góry, co do godziny wszystkie czynności jakie będziemy wykonywać do wieczora. Kochana tak bardzo przejęła się tym, że to nasz ostatni dzień na wyspie (bo tak jeszcze było nad ranem), że dogadała się ze swoim mężem, że weźmie sobie dzień wolny na farmie i pokaże nam tak dużo, jak tylko jej się uda.

A i O: Ledwo zdążyłyśmy zjeść śniadanie, a już pod naszym pagórkiem czekała Aina ze swoją wnuczką Julią. Miały nas zabrać do muzeum wikingów Lofotr w Borg. Julia z tej okazji ubrała piękną, żółtą sukienkę uszytą przez jej mamę. Gdybyście widzieli jak każdy szczegół był dopracowany! Byłyśmy pod wielkim wrażeniem. Sukienka została uszyta na wzór tradycyjnego ubioru wikingów. W sumie wiedziałyśmy, że opowieści o wielkich Norwegach z bujną brodą są ciągle żywe w Skandynawii, ale nie zdawałyśmy sobie sprawy z tego, jak bardzo żywe 🙂

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A i O: Muzeum zostało otwarte w 2011 roku, a więc stosunkowo niedawno. Mieści się ono w domu wodza wikingów odbudowanego na podstawie wykopalisk archeologicznych prowadzonych w tym rejonie w XX wieku. Wtedy właśnie naukowcy odkryli osadę wikingów datowaną na około VI wiek naszej ery. Jak na Norwegów przystało, cały budynek zbudowany jest z drewna i mierzy 83 m długości.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A i O: Sam budynek z zewnątrz robi niemałe wrażenie, natomiast prawdziwą podróż w czasie przeżywa się dopiero w środku. W muzeum zadbano o każdy szczegół, dlatego oprócz spójnego i nawiązującego do przeszłości wystroju wnętrz, również obsługa przebrana jest w silnych wikingów 🙂 Jako, że Liland i inne miejscowości na Vesvagoy to jedna wielka rodzina i szerokie grono znajomych, Aina załatwiła nam bilety za friko. W końcu jesteśmy „two hikere from Poland” 😉

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A i O: W Lofotr udostępnione są dwie wielkie wystawy oraz film (The Dream of Borg) – nie za długi, treściwie przedstawia historię wikingów z Borg. A zdjęcia… Piękne, piękne!

O: Jedna z prezentowanych wystaw zawiera ostrze wikingów, które znalazł wujek Ainy podczas pracy na ich polu. Nasza gospodyni z dumą pokazała nam gablotę, w której znajdował się przyrząd i opowiedziała o tym, jak stał on się źródłem sporu w jej rodzinie. Część krewnych Ainy bowiem nie chciała oddać znaleziska do muzeum i była przekonana, że ostrze powinno zostać na farmie. Ostateczne zdanie należało jednak do znalazcy, który poczuł się w obowiązku przekazać odnaleziony przedmiot do muzeum, aby mieszkańcy i turyści mogli go oglądać i poznawać historię wikingów. Aina była bardzo dumna z tego powodu, ze w jej bliskiej rodzinie znalazł się prawie archeolog 🙂

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A i O: W muzeum możemy również skosztować kuchni wikingów, spróbować swoich sił przy robótkach ręcznych, zadawać pytania prawdziwym wikingom, którzy chętnie wprowadzą nas w świat pierwotnych Norwegów.
Wszelkie informacje o muzeum można znaleźć na jego oficjalnej tronie o tu: http://www.lofotr.no/

IMG_1815IMG_1816IMG_1818IMG_1825

Spacer po muzeum był dopiero rozgrzewką, albo przystawką. Tak na prawdę teren Lofotr obejmuje wiele niesamowicie zagospodarowanych hektarów i oferuje sporo atrakcji poza murami muzeum. Wieczorem Aina zabrała nas na spacer właśnie na teren Lofotr. Składały się na niego ścieżki dydaktyczne, wzdłuż których znajdowały się stodoły wikingów, miejsca na ognisko, gry dla dzieci i dorosłych, a nawet jezioro, po którym pływały łódki również stanowiące własność muzeum. W lecie na tym terenie organizowane są rekonstrukcje wydarzeń z historii. Można także przepłynąć się łódką w poszukiwaniu złotego runa i innych takich 😀IMG_1851IMG_1853IMG_1860IMG_1858IMG_1855

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A i O: No ale! Spacer po terenie Lofotr dział się dopiero wieczorem, a przecież, kiedy wyszliśmy z muzeum, był środek dnia. Aina postanowiła nie marnować czasu. Wpakowała nas do samochodu i zabrała na objazdową wycieczkę po Liland. A w tym wszystkim najbardziej urzekła nas kolejna farma kóz. Malutka, lokalna, kozy żyją tam jak w raju. Firma produkuje sery, sprzedaje ziołowe herbaty, robi też niewielkie ilości mydeł o różnych zapachach. Miejsce samo w sobie jest bardzo klimatyczne, sprzyja odpoczynkowi. A i ludzie są serdeczni.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

IMG_1839IMG_1834

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

W środku można było się wygodnie rozsiąść i wypić herbatę, zrobić gofra w kształcie słynnej marki „Moods of Norway” lub obserwować produkcję sera 🙂

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

IMG_1845IMG_1842IMG_1838IMG_1835IMG_1846

A i O: Muzeum i objazdówka były tak intensywne, że po powrocie na farmę postanowiłyśmy się zdrzemnąć. Tak. Jedynie zdrzemnąć. Taki był przynajmniej plan. Końcem końców o 19:00 pod nasz namiot przyszła Aina. Znowu bardzo rozbawiona. Stanowczo oznajmiła, że nie ma czasu na ociąganie się i idziemy na kolejny spacer. A czemu była taka roześmiana? Okazało się, że spałyśmy 3 godziny! Wtedy właśnie poszliśmy  z Julią, Johanem i piesem – Fridą na spacer wokół jeziora wikingów należącego do muzeum Lofotr, a potem pojechaliśmy samochodem obejrzeć plażę Uiklev i do portu rybackiego w Ballstad.IMG_1863IMG_1865IMG_1866

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A i O: Jak na Ainę przystało, Ballstad to też nie był koniec atrakcji 😀 Padnięte, ale szczęśliwe zostałyśmy zaproszone na kolację do domu Ainy i jej męża. Usiedliśmy sobie wygodnie w salonie i zajadaliśmy krakersy z serem. Rozmawialiśmy długo i spokojnie. Prym wiodła raczej Alicja, ze względu na to, że naszym gospodarzom łatwiej było mówić po norwesku. Ten z kolei zwykle był zrozumiały dla Alicji, która mówi po szwedzku. Ja absolutnie nie czułam się pominięta, wszyscy dbali o to, żebym nadążała za tematami. A jeśli mam być szczera, to cieszyło mnie każde norweskie słowo klucz, które udawało mi się wyłapać 🙂 Tego wieczoru przyjechał syn Ainy iii.. niech imię męża Ainy pozostanie jeszcze przez chwilę tajemnicą, bo wiąże się z nim inna historia – Per Anders. Równie miły i ułożony jak jego rodzice. Razem z nim przyjechały dwa psy myśliwskie – Bella i Shira. I właśnie w takim gronie i przyjemnej atmosferze minęła nam reszta wieczoru. W między czasie Aina stwierdziła, że bezsensu będzie zwijanie namiotu i przenoszenie się w inne miejsce i powinnyśmy zostać na ich podwórku tak długo, jak tylko będziemy chciały. Nie sprzeczałyśmy się, bo choć znałyśmy tych ludzi dopiero drugi dzień, zdążyła nawiązać się między nami specjalna nić porozumienia, która bardzo szybko się zacieśniała. Tak właśnie wyglądały początki nasze i naszej nowej rodziny z Lofotów 🙂

 

 

Lofoty – day 1, Vestvågøy

A i O: Lofoty to punkt kulminacyjny naszej wyprawy. Bardzo dużo słyszałyśmy o tym miejscu, o pięknych plażach, wysokich górach, kapryśnej pogodzie. W większości opisów przewijało się określenie „prawdziwy raj na Ziemi”. Byłyśmy bardzo podekscytowane, że przekonamy się na własnej skórze czy to prawda. Od początku naszej podróży byłyśmy trochę rozdarte – z jednej strony chciałyśmy żeby czas bardzo wolno mijał (oczywiście z wyjątkiem tych chwil, kiedy łapałyśmy stopa – wtedy zależało nam na jak najszybszym przemieszczaniu się), z drugiej jednak strony nieustannie odliczałyśmy dni do wylotu do Leknes, jakby czując pod skórą, że wydarzy się tam coś niesamowitego. Nawet teraz, po kilku miesiącach, kiedy wracamy myślami do tych dni czujemy prawdziwe motyle w żołądkach. Niemalże każdy dzień pobytu w Norwegii przynosił coś niezwykłego, spotykałyśmy fantastycznych ludzi na naszej drodze, odwiedzałyśmy niesamowite miejsca. Wielokrotnie myślałyśmy sobie: „wow! to niemożliwe, jakie mamy szczęście. Jesteśmy w czepkach urodzone.” Czasami wydawało nam się, że mamy nawet trochę za dużo tego farta i nie zdołamy spłacić długu wdzięczności do losu. Zwłaszcza podczas pobytu na Lofotach! Spędziłyśmy tam łącznie sześć cudownych dni, których nie da się streścić w jednym wpisie. Dlatego zdecydowałyśmy się podzielić ten wątek na kilka postów – każdy dzień będzie opisany osobno.

A: Do Leknes przyleciałyśmy chwilę po godzinie 6.00. Zmęczenie dawało o sobie ostro znać. Po tym jak musiałam obudzić Olę była półprzytomna i praktycznie niezdolna do konstruktywnego myślenia 😉 Odebrałyśmy nasz bagaż, odświeżyłyśmy się na lotnisku i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Początkowo planowałyśmy łapać stopa zaraz po przylocie. Naszym celem było dotarcie w pobliże jakiegoś campingu, chciałyśmy się rozbić na dziko, ale jednocześnie mieć dostęp do toalet i prysznica. Stanęłyśmy, a właściwie rozsiadłyśmy się przy drodze i próbowałyśmy naszego szczęścia. Jednocześnie czułyśmy mały niepokój – nie zdążyłyśmy zdecydować na której z wysp chcemy się zatrzymać, od czego chcemy zacząć nasze zwiedzanie. Ponieważ brakowało nam przekonania dokąd chcemy jechać, do tego odczuwałyśmy ogromne zmęczenie, raczej odstraszałyśmy przejeżdżających obok nas kierowców. Ruch o tej porze był stosunkowo niewielki i po chwili podjęłyśmy decyzję, że musimy najpierw odpocząć i nabrać sił, żeby móc ruszyć w dalszą podróż. Doczłapałyśmy do pobliskiej budki z kiełbaskami, która była jeszcze zamknięta i położyłyśmy się na naszych karimatach. Ola bardzo potrzebowała chociaż odrobiny snu, ja wiedziałam, że na pewno nie zasnę tylko będę czuwać ale i tak chciałam chwile odpocząć. Tuż przed godziną 9.00 postanowiłam przespacerować się do informacji turystycznej, żeby dostać listę różnych campingów. Obudziłam Olę, poinformowałam dokąd idę, żeby nie wystraszyła się, że mnie nie ma. Po kilkuminutowym spacerze dotarłam do małego centrum handlowego Lofotsenteret. Postanowiłam je bliżej zwiedzić w drodze powrotnej. W informacji turystycznej dostałam dość długą listę różnych campingów, kilka praktycznych rad i żwawo ruszyłam z powrotem. W Lofotensenteret postanowiłam skombinować dla nas kawę. Trafiłam do bardzo przyjemnej kawiarni, poprosiłam o kawę na wynos i po upewnieniu się, że dolewka jest w cenie kawy spytałam czy mogę być tak perfidna i poprosić o dolewkę w oddzielnym kubeczku. Bardzo miła pani szeroko i szczerze się uśmiechnęła i odpowiedziała, że nie ma problemu. Muszę przyznać, że nie miałam absolutnie żadnych wyrzutów sumienia, górę wzięła radość z powodu tego jaką frajdę sprawię za chwilę Sklorzowi. Kochani, gdybyście tylko mogli zobaczyć tą euforię na twarzy Oli! Właśnie tego wtedy potrzebowała najbardziej. Porządna dawka kofeiny nas pobudziła i zabrałyśmy się z zapałem do układania planu działania. Postanowiłyśmy zostać przez najbliższe dwie noce gdzieś na wyspie, na której się właśnie znajdowałyśmy czyli na Vestvågøya.

WP_20150713_022

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A: Stopa łapałyśmy dosłownie 5 minut, o ile nie jeszcze krócej. Zdążyłyśmy się jedynie ustawić, wyciągnąć ręce i od razu zatrzymał się samochód, za kierownicą którego siedziała bardzo sympatycznie wyglądająca kobieta w okularach zajadająca loda w rożku 😉 To roześmiana od ucha do ucha Norweżka o imieniu Aina. Za chwilę miałyśmy uczestniczyć w bardzo nietypowej rozmowie. Otóż po mniej więcej 5 minutach jazdy zapytałyśmy Ainy czy zna jakieś dobre miejsce na rozbicie namiotu na dziko ale w pobliżu campingu. Aina odpowiedziała, że owszem zna i że ma dla nas świetne miejsce na namiot i zaproponowała rozbicie go u niej na farmie. Muszę przyznać, że zbaraniałyśmy, zupełnie nie spodziewałyśmy się takiej odpowiedzi. Troszkę zawstydzone spytałyśmy czy to nie będzie problem dla niej i jej rodziny. Aina zapewniała, że jej rodzina tylko się ucieszy z naszej obecności. Spojrzałyśmy z Olą niepewnie na siebie nawzajem i nie wiedziałyśmy co odpowiedzieć. Aina stwierdziła, że pokaże nam gdzie mieszka i same zdecydujemy. Tak też uczyniła i już po chwili zajadałyśmy lunch na podwórku w towarzystwie Ainy i jej męża, ich czwórki wnuków, zięcia i kuzyna 🙂 To było bardzo ciekawe doświadczenie – nie wszyscy z obecnych mówili po angielsku, większość z nich znacznie swobodniej czuła się używając norweskiego więc porozumiewaliśmy się używając mieszanki norwesko-szwedzko-angielskiej. Po lunchu i stanowczym zapewnieniu, że nasza obecność nie będzie stanowić żadnego problemu postanowiłyśmy skorzystać z ich gościnności przez najbliższe dwie noce. Przynajmniej tak zapewniałyśmy naszych gospodarzy. Bez problemu znalazłyśmy idealne miejsce na nasz namiot.

DSC_1692IMG_1686IMG_1688

A i O: Po rozbiciu namiotu Aina zabrała nas na małą przejażdżkę po okolicy. Towarzyszyły nam jej córka Monja i wnuczka Julia. Opowiedziały nam, że każda z wysp na Lofotach ma zupełnie inny charakter, my znajdowałyśmy się na tej najbardziej zielonej. Odwiedziłyśmy między innymi gospodarstwo znajomych naszej gospodyni, gdzie mogłyśmy się zakumplować z pewną sympatyczną lamą. Podjechałyśmy też do malutkiej, lokalnej firmy hodującej kozy i produkującej kozi ser. Właścicielami była rodzina, która przeprowadziła się na Lofoty z Holandii. Tego dnia za ladą stał akurat syn właściciela. Wyglądał na kilkunastoletniego chłopaka. Uciął sobie krótką pogawędkę z Ainą i Monją. Te przedstawiły nas jako „two hikere from Poland”, po czym zostałyśmy poczęstowane serem. Istna sielana!

O: Dalsza część wycieczki objazdowej obejmowała przystanek pod pewnymi pięknymi górami. Okazało się, że to Himmeltindan, na które bardzo chciałam wejść, wyniknęło jednak kilka ale: poziom trudności wspinaczki – level hard o czym nie wiedziałam oraz ograniczenie czasowe – level super hard 🙂 Zadowoliłyśmy się samym patrzeniem, które też było fajnym przeżyciem.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERA

A i O: Po powrocie na farmę i do naszego namiotu, zrobiłyśmy sobie pożywny obiad. Ten dzień zapowiadał się nadzwyczaj intensywnie. Najpierw czekało nas uczestniczenie w wypędzaniu części krów na wzgórze, następnie wizyta w oborze, gdzie podglądałyśmy pracę naszych gospodarzy, a wieczorem miałyśmy przejść szlakiem łączącym plaże Unstad i Eggum. Aina zadecydowała, że musimy wykorzystać w pełni słoneczny dzień polarny i przejść się tym szlakiem, prognozy zapowiadały pogorszenie pogody następnego dnia.

O: Zanim jednak wyruszyłyśmy w trasę żeby oglądać Midnight Sun, zostałyśmy zaproszone przez Ainę i jej męża do obory 😀 Od pierwszego spotkania mogłyśmy zauważyć, że ich cała rodzina jest bardzo związana nie tylko ze sobą, ale i z naturą. Krowy to ich duma, ale przede wszystkim jedno z głównych środków zarobku. Aina i jej mąż dużo inwestują w swoje zwierzęta i zapewniają im godne życie (tak mi serce rosło, kiedy oglądałam tę oborę i słuchałam o trosce jaką otaczają swoje zwierzaki!), ale potem karma i przemysł spożywczy zwracają im te wydatki z nadwyżką 😉

Na wstępie każda z nas dostała parę kaloszy i wielkie t-shirty z rejsu Midnight Sun Lofoten, a potem zostałyśmy oprowadzone po całym dobytku. Mąż Ainy pokazał nam specjalny zeszyt, w którym odnotowywał stan każdej krowy z osobna (czy jest zdrowa, kiedy oglądał ją weterynarz, ile mleka oddała w danym dniu itp), pokazał mechanizm dojenia, z którego również był dumny, wielki zbiornik na mleko, którego działanie było dla mnie zbyt skomplikowane i tego nie ogarnęłam. Dookoła krzątali się mała Julia, jej brat Johan, ich tato Jimmy, sąsiad Robert… no iiii dużo by tu wymieniać 🙂 W każdym bądź razie cała rodzina i ich przyjaciele, a w tym my: two hikere from Poland 😀 Momentami było mi głupio i miałam wrażenie, że jedynie przeszkadzam i plączę się pod nogami osób, które ciężko pracują, ale zupełnie niepotrzebnie się martwiłam. Serdeczność i wyrozumiałość jakie biły od tych ludzi sprawiały, że czułyśmy się tak, jakbyśmy znajdowały się w innym, lepszym świecie 🙂 Nasza pomoc skończyła się na głaskaniu krów 😀 Aiana próbowała nauczyć nas dojenia, ale raczej z marnym skutkiem 😀

Prawdziwa zabawa, a raczej wyzwanie miało się jednak dopiero zacząć! Kiedy głowa rodziny ogłosiła koniec dojenia, wszyscy wyszliśmy z obory. Każdy z nas dostał długi, czerwony, plastikowy kij. No właśnie? Po ten kij? Wszystko zaczęło się dziać tak szybko, że kompletnie nie zrozumiałyśmy z Alicją sytuacji, a wszyscy zaczęli biegać za kilkoma krowami! My, żeby nie odstawać od reszty też starałyśmy się biegać, ale nie miałyśmy zielonego pojęcia w którym kierunku mamy się przemieszczać, poza tym trochę się bałyśmy, że za chwilę któraś z krów nas stratuje. Więc zamiast gonić biedne zwierzęta, raczej przed nimi uciekałyśmy 😀 Wszyscy dookoła zauważyli nasze zagubienie i bardzo się z nas śmiali. Puenta jest taka, że pożytek z nas był żaden i zamiast pomóc, tylko utrudniłyśmy pracę 😀 Ale nikt nam nie miał tego za złe ❤ A wiecie o co chodziło? Chodziło o to, aby przegonić parę krów ze stada na ogrodzone wzgórze.

Zaczęło się robić późno, krajobraz nabrał ciepłych, lekko pomarańczowych barw. Kiedy rodzina Ainy wypędziła krowy, jej mąż i Jimmy zaprowadzili mnie i Alicję jeeeeeeeszcze wyżej. Przedzieraliśmy się tak we czwórkę przez trawy, a nasz gospodarz bez chwili wytchnienia opowiadał nam o gospodarstwie i widokach jakie rozpościerały się dokoła. Były to piękne opowieści doświadczonego człowieka o białych włosach i uśmiechniętych zmarszczkach w okół oczu. Opowieści człowieka, którego rodzina zasiedlała tę wyspę już wiele pokoleń wstecz. Pomyślałam wtedy, że pra pra pra pra pra pra pra dziadek naszego gospodarza musiał być silnym wikingiem 😀

Była też inna rzecz, jaka zwróciła moją uwagę. Kiedy tak szliśmy i szliśmy, a mąż Ainy po całym dniu pracy na roli i pogoni za krowami opowiadał i opowiadał, to między słowami robił takie głośne, krótkie, charakterystyczne wdechy. Jako, że jest to człowiek w sile wieku, pomyślałam: „Ojej, biedny Pan Gospodarz, jest taki zmęczony po całym dniu, ciężko mu się oddycha, a zabrał nas jeszcze na spacer na wzgórze i opowiada tyle historii specjalnie dla nas. Jak my się mu odwdzięczymy?”. Parę dni później (jak to u Sklorza, zanim mózg zatrybi musi minąć trochę czasu) przypomniałam sobie jak Alicja opowiadała mi o pewnym wykładzie jakiejś Szwedki. Były to początki jej przygody z tym krajem i kulturą, więc zadziwiło ją owe charakterystyczne zasysanie powietrza  przez Panią podczas wypowiedzi. Jak się okazało to wciąganie „tlenu” jest takim skandynawskim przytakiwaniem 😀 No i właśnie 🙂 Mąż Ainy wcale nie był zmęczony. Wszak ma wikingowe korzenie! Jedynie przytakiwał sobie podczas opowieści 😀

DSC_1695

A i O: Tuż przed godziną 21.00 Aina zawiozła nas do Unstad i wyjaśniła jak mamy iść. Podała nam swój numer telefonu, miałyśmy odezwać się z Eggum, żeby mogli po nas przyjechać. Wedle jej wyliczeń powinnyśmy były dojść na miejsce około północy.

A: Plaża w Unstad to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałam w moim życiu. Od razu zaparło mi dech. Sama przeprawa z Unstad do Eggum do łatwych nie należała. Dla mnie, osoby o praktycznie zerowym doświadczeniu w chodzeniu po górach, przejście tym szlakiem było nie lada wyzwaniem, ale na pewno wartym pokonania 😉

O: Plaża w Unstad jest jednym z wielu miejsc na Lofotach, do którego przyjeżdżają surferzy, żeby łapać fale 🙂

O: Innym „akcentem” charakterystycznym dla Norwegii, który miałyśmy okazję obserwować na szlaku są owce. Owce, owce, jeszcze raz owce. Sheeps everywhere. Małe, duże, czyste, brudne, śpiące, biegające. Do wyboru do koloru. Właściciele takiego stadka wypuszczają je na wolność w okresie letnim, żeby pasły się gdzie im się rzewnie podoba. W jesieni owce są z powrotem zaganiane do zagrody, a ponieważ stada mieszają się na wolności, ich elementem rozpoznawczym jest kolor obróżki.

DSC_1706IMG_1724DSC_1712IMG_1725

O: Widoki zapierały dech w piersiach. Cały czas maszerowałyśmy nad samym brzegiem morza, do którego bardzo stromo schodziły góry. Na dodatek nie mogłyśmy sobie wymarzyć lepszych warunków pogodowych do podziwiania słynnego w Norwegii zjawiska Midnight Sun. Niebo było bez chmurki, czyste niebieściutkie! Midnight Sun można obserwować w okresie dnia polarnego (jesteśmy przecież na kole podbiegunowym!). Zjawisko to polega na tym, że słońce zbliża się o północy do linii horyzontu, ale nie zachodzi za nią. Wisi tak przez chwilę niziutko nad taflą morza i płonie na czerwono, po czym niemalże odbija się w górę, żeby za parę godzin przejść z czerwono-pomarańczowej barwy do rażących, białych promieni oświetlających kolejny dzień an Lofotach.

IMG_1734IMG_1717IMG_1750IMG_1783IMG_1772IMG_1806

A: Do celu dotarłyśmy około godziny 00:30. Byłyśmy wykończone, ale szczęśliwe. Niezmiernie nas uradował zwłaszcza widok Ainy i jej męża, którzy spacerowali w naszą stronę. Chwilę wcześniej chciałam się z nimi skontaktować, ale brak zasięgu uniemożliwił wykonanie połączenia.

A i O: To był cudowny dzień, jeden z najdłuższych i najbardziej intensywnych w naszym życiu. Ale w tamtym momencie marzyłyśmy już tylko o wskoczeniu w śpiwory i jak najszybszym zaśnięciu. Następny dzień miał obfitować w kolejne atrakcje 😉

Bodø – ostatni przystanek w drodze do raju!

A: To był piękny, słoneczny poranek. Podekscytowane ruszyłyśmy żwawym krokiem w kierunku stacji kolejowej. Tego dnia miała nas czekać ponad dziesięciogodzinna podróż pociągiem z Trondheim do Bodø skąd następnego dnia rano miałyśmy polecieć do Leknes. Naładowane ogromną dawką pozytywnej energii dzięki tym ostatnim dniom w Trondheim u ekipy z Wrocławia nie mogłyśmy się doczekać pobytu na Lofotach. Już podczas planowania naszej wyprawy ustaliłyśmy, że Lofotów nie odpuścimy za żadne skarby. Jakoś w kwietniu udało mi się upolować bilety lotnicze w bardzo niskiej cenie, zdecydowałyśmy się skorzystać z okazji i polecieć do Leknes a wracać już autostopem. Jeszcze w Oslo kupiłyśmy bilety na pociąg do Bodø. Podejrzewałyśmy, że dotarcie autostopem z Trondheim do Bodø na czas mogłoby okazać się niezwykle trudne, tym bardziej, że chciałyśmy w większości miejsc spędzić po kilka dni.

A i O: Po dotarciu na stację kolejową i odebraniu naszych plecaków ze skrzynki okazało się, że tego dnia nie odjeżdżają z Trondheim żadne pociągi, zorganizowany został natomiast transport zastępczy w postaci autobusów. Popsuło nam to trochę szyki, nasza podróż zamiast dziesięciu godzin miała potrwać ponad trzynaście… Nie miałyśmy jednak wyboru i zapakowałyśmy się do autobusu.

A: O dziwo podróż minęła nam bardzo szybko, przez większość drogi drzemałyśmy albo podziwiałyśmy przepiękne widoki. Cały czas żałowałyśmy, że nie jedziemy z Lasse w jego „squeacky car” i nie możemy robić postojów na podziwianie krajobrazów i robienie zdjęć. Największe wrażenie zrobił na nas przejazd przez Park Narodowy Saltfjellet-Svartisen. Po prostu musimy tam wrócić, żeby móc na spokojnie nacieszyć się tym miejscem. Podczas jazdy autokarem miałyśmy jedynie krótkie postoje na przystankach, na których wysiadali i wsiadali kolejni pasażerowie. Jednym z nich był kilkuminutowy postój w pobliżu całkiem ładnej rzeki.

IMG_1680

A: Kiedy dotarłyśmy do Bodø czekała nas niemiła niespodzianka. Nasze plecaki wydawały się być jeszcze cięższe, ważyły tonę albo i dwie a przejście chociażby 50 metrów było okupione ogromnym wysiłkiem. Na domiar złego okazało się, że poczekalnia na dworcu kolejowym miała być czynna tylko do godziny 21.00. Nie pozostało nam nic innego jak zaciśnąć zęby i ruszyć w stronę lotniska. Sklorz był bardzo dzielny, mi natomiast chciało się płakać od tych kilogramów. Po jakiś 40 minutach,  w czasie których zrobiłyśmy kilka przerw, udało nam się doczłapać do niedaleko położonej stacji benzynowej. Tam odpoczęłyśmy, naładowałyśmy akumulatory i ruszyłyśmy w kierunku lotniska aby tam przeczekać do rana.

A i O: Lotnisko w Bodø jest naszym zdaniem bardzo przytulnym miejscem, szkoda tylko, że jest nieczynne między godziną 01.00 a 04.00.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A: Tuż przed godziną 01.00 pracownicy lotniska wyprosili pasażerów na zewnątrz. Już po chwili większość ławek przed wejściem do lotniska była oblegana przez turystów. Również i my sobie jedną upolowałyśmy. Nierealne było zwiedzanie miasta z plecakami, postanowiłyśmy więc, że każda z nas otrzyma 1,5h na spacer po mieście podczas kiedy druga będzie pilnować dobytku. Pierwszą wartę przy bagażach otrzymała Ola. Ja natomiast uzbrojona w aparat ruszyłam na „podbój” miasta. Muszę przyznać, że ta część Bodø, którą udało mi się zobaczyć bardzo mi się spodobała. Zwłaszcza kolorowe domki i port, który przypominał mi port w Nynäshamn, gdzie mieszkam na co dzień. Około 02.30 zamieniłyśmy się z Olą rolami. Muszę przyznać, że te 1,5h minęły bardzo szybko. Zapewne dlatego, że postanowiłam przejrzeć zdjęcia, które udało mi się do tej pory zrobić. Ponieważ było ich dość dużo miałam zajęcie do czasu powrotu Oli.

DSC_1665IMG_1684OLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERA

A i O: Tuż po godzinie 04.00 byłyśmy z powrotem na lotnisku. Przeszyłyśmy odprawę i czekałyśmy niecierpliwie na lot. Zmęczenie powoli dawało o sobie znać, tej nocy nie zmrużyłyśmy oka. Również poprzednia noc w Trondheim była bardzo krótka. Zaczęłyśmy się zastanawiać jak przeżyjemy ten pierwszy dzień na Lofotach.

A: Nadszedł czas długo oczekiwanego wylotu. Bardzo mnie zdziwiła mała liczba pasażerów, jeśli dobrze pamiętam leciała nas piątka 😉 Ola niemalże skakała z radości na fotelu, ale tylko do czasu – chwilę po starcie zapadła w głęboki sen. Na tyle głęboki, że przegapiła międzylądowanie w Svolvær i lądowanie w Leknes. Musiałam ją budzić 😛

DSC_1670WP_20150713_016DSC_1681

A: Zobaczcie tylko jakie widoki przespał Sklorz! Już za chwilę tam będziemy! Lofoty ❤

DSC_1685

From Trondheim with love

O: Jak na Wnuka i Sklorza przystało nie dotarłyśmy do Trondheim na czas. Alicja jednak miała takie szczęście do ludzi z couchsurfingu podczas naszej podróży, że opóźnienie zostało nam wybaczone. Co więcej, wrocławska ekipa z Trondheim była z nami w ciągłym kontakcie i gorąco zapraszała nas do siebie pomimo poślizgu czasowego.

O: Noc w poczekalni na stacji kolejowej w Dombas miała być spokojna. I tak też się zaczęła. Na zmianę próbowałyśmy spać przynajmniej przez kilka minut, zajadałyśmy czekoladę, czasem zerkałyśmy kątem oka na naszego sąsiada Azjatę w klapeczkach, kiedy my byłyśmy opatulone w kurtki. Przez większość czasu faktycznie nie działo się nic. Ale wystarczyło, że Alicja wyszła na chwilę przed budynek poczekalni. Stamtąd usłyszałam już tylko nawoływanie, więc zerwałam się i poleciałam do niej ze wsparciem. Wnukowa znalazła zabłąkanego labradora. Super. Chwilę przed przyjazdem pociągu musiałyśmy rozwiązać problem psa, który zapomniał drogi do domu. Ekstra. Nie miałyśmy ani czasu, ani informacji jak powinno się postępować w takiej sytuacji w Norwegii. Przytrzymałyśmy sierotę, która była swoją drogą bardzo ufna i na pierwszy rzut oka było widać, że zwiał właścicielowi. I stałyśmy tak jak dwa kołki, próbując myśleć po wystawaniu przez cały dzień w wietrznym Otta i nieprzespanej nocy. Na szczęście problem rozwiązał się sam. Po jakiejś chwili podbiegła do nas uradowana na widok swojego psa kobieta. Podziękowała za nasze zainteresowanie sytuacją i wróciła ze zbiegiem do domu, a my mogłyśmy wreszcie załadować nasze tyłki do pociągu. A ten okazał się być całkiem luksusowy. Tzn, dla kogo luksusowy, dla tego luksusowy 😀 Na siedzeniach pasażerów położone były worki, w które spółka przewozowa pakowała kocyki polarowe, opaski na oczy (bo przecież panował dzień polarny) i stopery do uszu. Oczywiście na siedzeniu Alicji leżał sobie taki pakuneczek, natomiast na moim… nie 😀 No, ale.. przecież nie jestem pazerna, prawda? Z resztą, to Alicja miała potem cięższy plecak, a nie ja 😉

O i A: Cała drogę do Trondheim przespałyśmy, a na miejscu czekały na nas kolejne luksusy. Kiedy wygramoliłyśmy się z pociągu byłyśmy bardzo zmęczone i średnio ogarniałyśmy rzeczywistość. Postanowiłyśmy więc znaleźć McDonaldsa, żeby poprawić swój nastrój kawą. Kofeinowy radar Alicji okazał się nieomylny 😀 Posiedziałyśmy chwilę w środku, zagrzałyśmy się i popijając kawę próbowałyśmy sobie wmówić, że już jesteśmy rześkie i pełne energii.

O i A: Niedługo potem przyjechał po nas na dworzec Witek. Jeden z naszych couchsurferów i zawiózł nas prosto do ich hacjendy (wiemy, że hacjenda określa bardziej gospodarstwo rolno – hodowlane, ale w tym wypadku, mam na myśli wielką przestrzeń domową, w jakiej miałyśmy okazję mieszkać przez parę dni). Tam poznałyśmy Kamila i niedługo potem Martę, która wróciła z pracy. Kilka postów wcześniej pisałyśmy, że w Jorpeland czułyśmy się jak u siebie w domu. W Trondheim miałyśmy najwyraźniej deja vu. Ekipa ugościła nas ciepłą herbatą i własnym pokojem, prysznicem i w ogóle wszystkim co tylko mieli. Przysłowia: „Gość w dom, Bóg w dom”, „co moje to Twoje” i takie tam różne podobne, nabrały dla nas w tamtym miejscu nowego znaczenia.

O i A: No i właśnie. Już na wejściu zostałyśmy otoczone taką troską i dobrocią (Marta nawet złapała za mopa, bo uznała, że podłoga w pokoju Maćka, w którym mamy spać, jest brudna i nie dało się jej powstrzymać 😀 ), że zrobiło nam się głupio, kiedy musiałyśmy ich przeprosić i zniknąć pod prysznicem. Oczywiście dla nich to był żaden problem, no ale kurcze no 😀
W każdym bądź razie prysznic podziałał jak sole trzeźwiące. Nareszcie mogłyśmy sobie usiąść z ekipą z Wrocławia i poznać się lepiej.

DSC_1661DSC_1657

O i A: No dobra. My sobie tam pitu, pitu przy stole, tymczasem Witek i Marta zorganizowali dla nas wycieczkę objazdową w miejsca nie tylko stricte turystyczne. Zapakowaliśmy się w samochód i pojechaliśmy! Pokazali nam taki śmieszny, zawijany most, skocznię Granasen, Kristianen festning (fortecę z XVII wieku, górującą nad miastem), czy statuę Olava Tryggvasona, króla wikingów, który założył Trondheim w 997 roku. Najbardziej jednak przypadły nam do gustu takie ich miejsca, z którymi wiążą swoje wspomnienia. Marta,Witek i Kamil zabierali nas na wzgórza, z których rozpościerał się widok na panoramę całego miasta, albo na wybrzeża na pierwszy rzut oka ładne, ale normalne. Kiedy jednak opowiadali nam o tym jakiego udanego grilla mieli ze znajomymi w tym miejscu, albo wskazywali nam palcami dom, gdzie kiedyś mieszkali, to takie wybrzeże przybierało dla nas zupełnie inny wymiar. Stawało się pięknym miejscem, wypełnionym osobistymi wspomnieniami ludzi, którzy zechcieli się nimi podzielić z nami. I sprawiało nam to dużą radość, bo poznałyśmy nie tylko „suche” turystyczne Trondheim, ale również miasto wypełnione emocjami 🙂

IMG_1630OLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_1638IMG_1641

A i O: Wieczorem, wyziębieni i zmęczeni wróciliśmy do domu, usiedliśmy sobie w kanapie, otworzyliśmy piwko i toczyliśmy przyjemną rozmowę. Tak naprawdę, każdy wieczór w domu w Trondheim miał już tak wyglądać i wyglądał.

A i O: Kolejnego dnia Marta uraczyła nas jajkami po benedyktyńsku (nowość), norweskim, słodkim serem (nowość) i chlebkiem norweskim (nowość). Na dodatek specjalnie z myślą o nas poszła na zakupy ❤

O: Po powrocie z Norwegii do domu próbowałam sobie zrobić takie jajko po benedyktyńsku. Nie dość, że Marta nam po kolei tłumaczyła jak to się robi, to jeszcze pokazywała i nie wyglądało to super skomplikowanie. Tak bardzo się pomyliłam. Moje jajo nie przypominało ani jajka sadzonego, ani jajecznicy, a już na pewno nie przypominało jajka po benedyktyńsku. Szacuneczek Marta! 😀

jajo

A i O: Spałaszowałyśmy śniadanie aż nam się uszy trzęsły! W końcu trafiło nam się coś innego niż owsianka.

A i O: Tego dnia Marta szła do pracy, ale kończyła dość szybko. Umówiliśmy się, że kiedy będziemy szli z Witkiem zwiedzać miasto, zgarniemy ją po drodze. I tak też się stało. Obskoczyliśmy z naszymi prywatnymi przewodnikami większość atrakcji turystycznych tj: Katedra Nidaros, Pałac Królewski Stiftsgarden, wzorowanej na angielskiej katedrze Canterbury, Most Gamle Bybro, budynek Norweskiego Uniwersytetu Nauki i Technologii i oczywiście stojące na palach nad rzeką Nidelva drewniane domy i magazyny kupieckie z XVII i XVIII w – Bakklandet. Nie uszedł też naszej uwadze odnowiony szpital z całkiem spektakularnym lądowiskiem dla helikopterów położony zaraz obok rzeki, gdzie nasi couchsurfingowcy płynęli malutkim pontonem (to chyba jedna z naszych ulubionych opowieści 😀 ). Bez wątpienia nasze serca skradła jednak knajpa Blaest znajdująca się w postindustrialnym rejonie Trondheim. Tam spokojnie wypiliśmy kawę i piwo, a potem zebraliśmy się na tramwaj i pojechaliśmy z powrotem do domu, gdzie załączyliśmy chill w salonie na kanapach. Właściwie wieczór upłynął nam na gadaniu oglądaniu meczu rugby i słuchaniu muzyki z youtube’a. Och słodkie lenistwo!

IMG_1647IMG_1648IMG_1663IMG_1645IMG_1649IMG_1665IMG_1654IMG_1659IMG_1660IMG_1667OLYMPUS DIGITAL CAMERAOLYMPUS DIGITAL CAMERAIMG_1669

A i O: Następnego dnia miałyśmy parę misji do ogarnięcia. Ponieważ pociąg do Bodo odjeżdżał w niedzielę o 7:00 oznaczało to, że musimy coś wykombinować z plecakami. Trasa z domku couchsurferów do centrum zajmowała godzinę marszu bez obciążenia, dlatego musiałyśmy znaleźć jakieś miejsce w centrum, gdzie będziemy mogły przechować bagaże przez całą noc. I znalazłyśmy. Szafki na bagaż na dworcu kolejowym. Z początku Alicja trochę nie wierzyła, że upchniemy oba plecaki i parę innych gratów do jednej szafki. Ja też się tego obawiałam, ale uznałam, że jeśli wejdę do środka to i plecory się zmieszczą. I tak też się stało. Oczywiście najpierw przywaliłam głową w kant otwartej szafki, ale wlazłam. I plecaki też się zmieściły:) Witek zgodził się podjechać z naszym bagażem wieczorem, żebyśmy mogły go zostawić już na dworcu. Koszt większej skrytki to bodajże 50 NOK, natomiast małe były za 20 NOK. Z tego co później obserwowałyśmy w innych miastach w Norwegii i Szwecji ceny były podobne.

ala

 

wlhala

A i O: Następnie wolnym kroczkiem spacerowałyśmy jeszcze raz po Trondheim, ponieważ pogoda była piękna! W drodze powrotnej do couchsurfingowego domu wstąpiłyśmy do sklepu prowadzonego przez Pana Turka i obkupiłyśmy się w tanie jabłka i pomidory, a także puszki z soczewicą (tak wyglądały nasze przygotowania do wyprawy na Lofoty). Po powrocie z miasta obejrzałyśmy sobie z Witkiem i Kamilem panoramę, a potem chłopacy zabrali nas na kolejną wycieczkę samochodem. Brak nam słów wdzięczności, kiedy przypominamy sobie o ich wszystkich dobrych gestach 🙂 Najpierw pojechaliśmy na punkt widokowy, skąd rozpościerał się widok na panoramę Trondheim, potem wybraliśmy się nad jezioro Jonsvete, z którego całe miasto czerpie wodę pitną. Na koniec chłopacy zabrali nas nad Trondheimsfjorden.

OLYMPUS DIGITAL CAMERADSC_1631DSC_1641DSC_1637

A i O: W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o dworzec kolejowy.

DSC_1653

A i O: Zostawiłyśmy tam plecaki, a wieczór spędziłyśmy z Witkiem i Kamilem zanurzeni w kanapach, popijając piwo i rozmawiając. O mało nie umarłyśmy ze śmiechu, kiedy Kamil z Witkiem przejmowali prym rozmowy i dogryzali sobie jako starzy znajomi. Tak dobrze nam się gadało, że zmusiłyśmy się z Alicją do położenia się spać o 2:00 w nocy, ponieważ o 5:00 musiałyśmy wyjść z tego domu wypełnionego ciepłem i dobrymi emocjami. Aż łezka się w oku kręciła.

Wrocławska ekipo z Trondheim: dziękujemy! Mamy u Was dług wdzięczności. I mamy nadzieję, że wiecie, iż zawsze możecie się do nas zwrócić 🙂